Kamil Kacperak: Jak rozpoczęła się Twoja kariera kabaretowa?
Marcin Król: Początek jest ściśle związany z osobą Loco Richtera. Artystą, który wiele wniósł do częstochowskiej sztuki. Obecnie znów wyemigrował do Niemiec. Jakieś 15 lat temu z Loco grałem w takiej kapeli freejazzowej. Loco na którymś z słupów zobaczył ogłoszenie o naborze muzyków do kabaretu Rafała Kmity. Poszliśmy więc tam z Loco. Grał on wtedy na takim instrumencie smyczkowym alpegio, własnej produkcji zresztą. Ja grałem na pianinie. Rafał Kmita „kupił” nasze propozycje. Po czym w Krakowie wygrywaliśmy, miesiąc w miesiąc „Śpiewać każdy może”. Okazało się, że pasujemy do siebie w jakiś sposób i pierwszy program muzyczny „Głusi jak pień” Rafała Kmity to był program z moją muzyką oraz Marka Wagnera. Program zajął pierwsze miejsce na „Pace”. Ja wtedy miałem 18 lat. Tak to się zaczęło (śmiech). Potem były pierwsze występy z Rafałem. Później była przygoda z Grzesiem Halamą, z Damianem Rogalą, niewielu ludziom znanym wspaniałym artystą, który wybrał później trochę inną drogę. Potem przyjechałem do Częstochowy i założyłem kabaret „Niemy”, nie piotrkowski „Niemy”, tylko częstochowski. Wygraliśmy wtedy kilka konkursów i przez 3 lata bardzo dobrze funkcjonowaliśmy. Później jednak coś się porobiło takiego dziwnego i zawiesiłem działalność zespołu. Następnie wyjechałem do Zielonej Góry na plan filmowy „Baśni o ludziach stamtąd”. Tam Władek Sikora zaproponował mi współpracę w roli asystenta reżysera. To jest taka funkcja przy filmie na zasadzie „wynieś, przynieś, pozamiataj”.
KK: Jak bohater z filmu „Nic śmiesznego”?
MK: Nie, nie. To był drugi reżyser. On ma jeszcze gorzej (śmiech).
KK: Jak wyglądała praca na planie?
MK: To była fajna praca. Miałem okazję rysować storyboardy, układać sceny, ustawiać kamery. To była dla mnie ogromna nauka. Ja ustawiałem plany, pokazywałem gdzie ma iść kamera.
KK: Czy w jakiś sposób pomogło Ci w tym wszystkim wykształcenie plastyczne?
MK: Na pewno. W ogóle film to jest w jakiś sposób malarstwo. Scena także ma swoje ciśnienia, swoje ciężary. Należy umieć to wykorzystywać.
KK: Co było dalej?
MK: Następne 10 lat spędziłem w zielonogórskim kabarecie „Made in China”. Tego się nie da wymazać z pamięci (śmiech). Później drogi troszkę się nam rozeszły…
KK: Utrzymujesz z nimi kontakt?
MK: Tak, oczywiście. Będą tu, przyjadą zagrać dla Was. Cóż mogę powiedzieć – fantastyczny zespół… nawet beze mnie (śmiech).
KK: Jak to się stało, że wróciłeś do Częstochowy?
MK: No cóż, odciąłem się trochę od tego głównego nurtu kabaretowego. Trochę mnie to znudziło. Szczególnie postawa mediów, producentów i managerów. Nie cierpię tego, nie chcę tego dotykać. Mogę na ten temat rzucać jadem, ale przecież nie o to chodzi. Tutaj w Teatrze S dzięki Krzyśkowi Stacherczakowi mamy miejsce do pracy. Jest nas około 20 osób. Postaraliśmy się także o muzyków. Mamy normalny zespół: perkusja, bass, gitara. Gramy sobie, śpiewamy. Pracujemy ze sobą już 5 miesięcy, coraz lepiej się poznajemy i lubimy. Ja nie powiem, że to jest łatwe. To jest jednak 20 osób do obrobienia, każdy musi mieć tekst, każdego trzeba poprowadzić. Warunki w Zielonej Górze były inne – premierę przygotowywaliśmy w 2 tygodnie. Tutaj tę premierę przygotowuje się dłużej, ale to jest zupełnie normalne.
KK: Na casting przyszli ludzie na różnym poziomie…
MK: Nie było żadnego castingu. To nie był casting, to media nazwały tę formę spotkania castingiem. Przyszło 36 osób. Ja zaprosiłem wszystkich do współpracy i na następną próbę. To już miała być normalna praca, rozdanie tekstów i próby warsztatowe. Ci, którzy chcieli, zostali. Poziom jest różny… ja jednak chcę to cały czas traktować jako zabawę. Nie chcę się „napinać”. W życiu już „napiąłem” się kilka razy i za każdym razem coś mi tam pękło.
KK: Obserwując próbę muszę stwierdzić, że bez tego „napinania” wychodzi Wam wszystko bardzo dobrze.
MK: No właśnie tutaj jest inaczej. Nie robię dla pani producentki telewizyjnej, która nie pozwoli mi tego lub tego albo każe mi to lub to. Tutaj mamy pełną wolność. Jeżeli sztuce obcina się skrzydła, to jest dramat. Potem powstają takie jakieś twory, dziwolągi, które oglądamy w telewizji. Później telewizor się wstydzi. Ja mam taki zawstydzony telewizor… Mówię do niego – spokojnie, przetrwaj, dotrwaj do tej dwudziestej-piątej, będzie fajny film albo puszczę Ci coś na DVD. Niestety telewizor dalej płacze. Trudno mu się dziwić…
KK: Twoi faworyci jeśli chodzi o scenę kabaretową?
MK: Moimi faworytami jest kabaret „Made in China”, i to zdecydowanie. To nie jest żadne odcinanie kuponów. To jest naprawdę dobry zespół, świetni aktorzy. Mają swój niepowtarzalny styl. Bardzo fajnym kabaretem jest „Limo”, także „Dno”. Bardzo lubię i szanuję kabaret „Hrabi”. To są ludzie, z którymi miałem przyjemność współpracować na planie filmowym i przy przedsięwzięciach scenicznych. Maciek Sthur jest świetny kabaretowo. Pomimo że jest zawodowym aktorem, to jednak wywodzi się z nurtu studenckiego. Dzięki temu ma ten niesamowity dystans, ma ten luz na scenie. Bardzo fajnie wypada kabaretowo także Tomasz Kot.
KK: Tomasz Kot nawet w reklamach dobrze wypada.
MK: Nawet w reklamach… bez vat, bez vat (śmiech). Niestety telewizja bardzo zmęczyła kabaret. Nie na tym polega ta forma sztuki. To musi się trochę przegryźć, pograć trochę na publiczności. Skecz ma trzy, cztery miesiące życia scenicznego i wtedy dopiero zaczyna normalnie funkcjonować. Jeśli robi się to za szybko, jeśli robi się to systemem telewizyjnym, nic z tego nie wychodzi. Ta maszyna zapierdziela jak szalona i trudno się dziwić, że później na rynku mamy taką masę bubli.
KK: Jak oceniasz obecną kondycję kabaretu w Polsce? Wiadomo, że w PRL-u było inaczej, ale jak jest teraz?
MK: Kabaret w PRL-u miał konkretną funkcję. Funkcję społeczną. Obecnie spełnia funkcję finansową dla tych, którzy go robią. Coraz mniej ludzi ogląda kabarety w telewizji, coraz więcej ludzi sarka na to. To nie jest tylko moja opinia jako człowieka, który tam był.
KK: Owszem, da się zauważyć, że świat kabaretowy idzie w kierunku zarabiania pieniędzy. Część grup poszła nawet w reklamę.
MK: Tak, na przykład kabaret „Mumio”. Im to na początku wyszło świetnie, ale to nie jest pomysł na kabaret, ale pomysł na życie. To jest wszystko ściśle związane z ekonomią, natomiast sztuki w tym nie ma. Są już teraz zmęczeni, ale mają jeszcze przebłyski. Jeżeli chcemy się pobić o sztukę, to ja myślę, że ona dużo lepiej żyje i funkcjonuje w takich miejscach jak to, jak Teatr S. I to wcale nie dzięki mnie. Ja tam sobie swoje robię, mnie nikt nie zabroni pisać tekstów. To miejsce żyje dzięki ludziom, którzy tu zaczęli przychodzić i dalej tu przychodzą. Dzięki Krzyśkowi, który to miejsce stworzył, wybudował i oddaje nam całe serce i bardzo nam pomaga.
KK: Na premierze było sporo osób i widać było, że im się podobało. Więc wszystko chyba dobrze funkcjonuje?
MK: No tak, na premierze było bardzo dużo osób, ale my jesteśmy dużym zespołem. Z pewnością na widowni było sporo osób z rodzin (śmiech).
KK: Czy nie wydaje Ci się, że właśnie tak to powinno wyglądać? Kabaret tak właśnie wyglądał dawniej. W Teatrze S jest odtworzony taki pierwowzór kabaretu…
MK: No właśnie kabaret nie powinien wychodzić na większą scenę niż trzystuosobowa, bo staje się wtedy estradą. Właśnie ten proces estradowienia kabaretu mamy obecnie w Polsce. Dlatego tacy artyści, jak Rafał Kmita, nie lubią tego zjawiska i rzadko pojawiają się na takich estradowych występach. Ja mam podobne wrażenia.
KK: Czy chciałbyś, żeby któraś ze stacji telewizyjnych pojawiła się w Teatrze S, by zarejestrować Wasz występ?
MK: Ja takiej opcji nie widzę. Jeżeli chcę coś nagrać, mam kamery, sam to później montuję. Zajmuję się przecież też filmem. Więc dla mnie stacja telewizyjna nie jest do niczego potrzebna
KK: Czy KrólS mają ochotę wyjść poza mury Teatru S?
MK: Nie odpowiem na to pytanie. Bo ochota to jest kwestia decyzji zespołu. Ja ochoty nie mam. Ja już się wyjeździłem, ale trzeba pamiętać, że w zespole są młodzi, głodni sukcesu ludzie. Więc może zdarzyć się sytuacja, że będą jakieś wyjazdy. Jeśli ja powiem im „Ok, jedźcie!”, muszę mieć pewność, że są na to gotowi. Mnie jednak wyjazdy nie rajcują. Tutaj, na tej scenie jest tak fajnie. Tu jest tak niesamowity klimat, że ja osobiście wolałbym, by ludzie przyjechali tutaj. Po co ludzie mają jeździć i oglądać mnie na sali jakiegoś obskurnego MDK-u, bo akurat ta gmina nie dostała kasy na remont? Może kiedyś wyjdziemy poza ramy tego teatru. Chwilowo jednak nie chcę o tym myśleć. Na tę chwilę koncentrujemy się na tym, żeby na jesień przygotować otwarcie sezonu i żeby to był program z zaproszonymi gośćmi. Żebyśmy zagrali najlepsze skecze, które mamy. Tak, by program trwał 6 godzin, żebyście chcieli już uciekać jako widownia, a my Wam zamkniemy drzwi i będziemy jeszcze grać, grać i grać (śmiech).
KK: Obecnie szlifujecie nowe skecze. Kiedy najbliższe występy?
MK: Najbliższy już 22 lipca, kolejny 19 sierpnia. To będą trochę inne występy niż typowa premiera. Ma być poligonowo, ma być trochę dziwnie, nieudacznie – jednym słowem inaczej.
KK: Planujecie jakieś niespodzianki dla publiczności?
MK: Będą niespodzianki, zawsze są jakieś. Ostatnio na przykład zagrałem skecz z Krzysztofem Stacherczakiem i było super. Nie pracowaliśmy nad tym tekstem zbyt długo. Przeczytaliśmy go ze dwa razy, a Krzychu wypadł naprawdę zawodowo.
KK: Dziękuję za rozmowę.