Izabela Walczak: Kto wpadł na pomysł, żeby bez czerpania żadnych profitów wyjeżdżać do osób poszkodowanych w wypadkach? Jak się zaczęło?
Piotr Jakubowski: Wszystko zaczęło się jakieś dwanaście lat temu. Szef pierwotnej grupy zmarł, a jej wolontariusze dogadali się z jednostką z Pabianic, że stworzą taki pododdział w Częstochowie. Niedawno nasze stowarzyszenie zarejestrowaliśmy od nowa, bo chcemy być niezależni. Rzeczywiście, organizacja działa na zasadach wolontariatu, nie czerpiemy z tego żadnych zysków. Naszym ratownikom nie dajemy wynagrodzeń za to, co robią.
IW: Wasza praca nie należy ani do najlżejszych, ani do najprzyjemniejszych… Jak wspomniałeś, nie jest to również źródło waszego utrzymania. Dlaczego to robicie?
PJ: To nasza pasja, każda akcja daje ogromną satysfakcję. Jest to też ogromne doświadczenie, bo każdy z nas wiąże swoją przyszłość z medycyną. Oczywiście większość z nas pracuje, uczy się, więc jest to dla nas bardziej zajęcie weekendowe, okazjonalne.
IW: Macie jakiekolwiek wsparcie z zewnątrz?
PJ: Niestety ludzie nie chcą dostrzec naszych plusów. Większość częstochowian woli wspomóc organizacje pomagające np. bezdomnym, nie biorąc pod uwagę tego, że spośród 46 częstochowskich organizacji non profit my jesteśmy jedyną, która bezpośrednio ratuje życie. Dlatego do tej pory musieliśmy jakoś sami sobie radzić, jeździmy swoimi autami, tankujemy za swoje pieniądze. Od tego roku chcemy ruszyć z patrolami rowerowymi na terenie miasta i okolic. Potrzebujemy jednak sprzętu.
IW: Wasze szeregi mogłaby zasilić „pierwsza lepsza” osoba z ulicy? Do tak specyficznej pracy trzeba mieć specjalne przeszkolenie, predyspozycje czy pomagać może każdy?
PJ: Rekrutacja u nas składa się z dwóch etapów: pierwszy to zebranie z zarządem i z psychologiem, który podejmuje rozmowy z każdym chętnym. Stwierdzamy na tej podstawie, jakie dana osoba ma pasje. Drugi etap to udział w akcji, przed którą robimy wewnętrzne szkolenia. Jeśli ktoś przychodzi do nas z jakimś doświadczeniem, kursem – fajnie, ale nie wymagamy tego, dla nas najważniejszy jest zapał. My chcemy, żeby nasza kadra naprawdę działała, bo nie są nam potrzebne osoby obecne tylko na liście. Często jest tak, że ludzie się wykruszają, bo wyobrażali to sobie inaczej, bardzo szybko się wypalają.
IW: W sztabie można znaleźć nie tylko dorosłych mężczyzn, ale też młodzież i kobiety. Radzą sobie?
PJ: I to jeszcze jak! Przyjmujemy osoby od 16. roku życia, choć przyznaję, że często na miejscu zdarzenia zastajemy naprawdę nieciekawe widoki. Kobiety nam matkują, zajmują się organizacją terenu i działają tak samo sprawnie jak mężczyźni, dlatego żartujemy, że mamy w ekipie „babochłopów”. Dotąd nie zdarzyły nam się kobiety „miękkie”, które np. nie chciałyby czegoś zrobić w obawie przed połamaniem paznokci. Nasza 40-osobowa ekipa daje radę w każdej sytuacji!
IW: Podobno pogotowie ratunkowe nie darzy was szczególną sympatią. Dlaczego? Jak to wygląda z waszej perspektywy – przeszkadzacie im, jesteście konkurencją czy raczej ułatwiacie pracę?
PJ: Pogotowie traktuje nas jak konkurencję, bo w 90 procentach przypadków jesteśmy na miejscu zdarzenia wcześniej. Podczas akcji jego pracownicy czasem w ostentacyjny sposób pokazują nam, że jesteśmy tam niepotrzebni, nie odzywają się do nas, czasem nawet nie odpowiedzą dzień dobry. Oczywiście nie możemy generalizować, nie wszystkie osoby się tak zachowują. Chcielibyśmy, aby nasze relacje w końcu się poprawiły, bo przecież nasze działania ułatwiają im pracę. Kiedy przyjeżdża ambulans, pacjent jest już przygotowany do dalszej czynności.
IW: Wasza pomoc różni się od tej niesionej przez pogotowie. Czego nie możecie robić?
PJ: Nasze działania faktycznie się różnią. My skupiamy się na pierwszej pomocy, bo na miejscu zdarzenia możemy zrobić tylko tyle – lub aż tyle. W zakres naszych działań wchodzą więc wszystkie czynności, które może wykonać każdy człowiek bez uprawnień, czyli bez użycia specjalistycznych przyrządów. Do naszych zadań należy głównie właściwe ułożenie poszkodowanego, opatrzenie ran i wsparcie psychiczne. Pomimo że mamy w sztabie ratowników medycznych, nie możemy wkraczać w uprawnienia medyczne, jak np. wkłucia czy inne ingerencje w ciało.
IW: Macie okresy przestoju i wzmożonej pracy? Ilość wypadków zależy od pory roku?
PJ: Zdecydowanie tak. My nazywamy to okresami „snu zimowego” i „letniego szczytu”. Sezon otwieramy pod koniec kwietnia, wraz ze zlotem motocyklowym. Okres swoistej wegetacji trwa od października do kwietnia. Wiosną, wraz z pielgrzymkami, festynami i innymi plenerowymi imprezami, rusza cała machina nieszczęść na drogach.
IW: Braliście udział w akcji, która przerosła wasze możliwości lub takiej, która odcisnęła znaczące piętno na waszej psychice?
PJ: Najbardziej ekstremalny był wypadek kolejowy pod Szczekocinami. Szczekociny były dla nas prawdziwym sprawdzianem, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji przekonać się, jak będziemy działali w przypadku wypadku zbiorowego. Zbieraliśmy szczątki ciał, obserwowaliśmy naprawdę nieciekawe widoki. Jeżeli ktoś mówi, że go to nie rusza – to nieprawda. W pracy musimy zachować zimną krew i unikać emocji, jednak każda taka akcja, każda śmierć, której jesteśmy świadkami – odciska piętno na psychice. Takie doznania kumulują się i kiedyś będą musiały znaleźć ujście. Każdy ma swój sposób na odreagowanie, jedni chodzą do pubów, inni rozmawiają z bliskimi, jeszcze inni zamykają się w sobie. To co my możemy zrobić jako organizacja, to rozmowa z wolontariuszami po każdym wyjeździe.
IW: Jak przechodnie reagują na wasze akcje? Próbują pomagać czy lepiej wychodzi im bierne przyglądanie się?
PJ: Niestety obserwujemy powszechną znieczulicę. Jeżeli ktoś zobaczy osobę leżącą na ulicy, omija ją szerokim łukiem myśląc, że to ćpun czy pijak. A niejednokrotnie to osoba, która straciła przytomność, bo jest chora na cukrzycę lub doznała zawału. Pomoc należy się każdemu i w każdym stanie, nawet pijanemu, który stracił przytomność wskutek przedawkowania alkoholu, co również może stanowić zagrożenie dla życia.
IW: Dziękuję za rozmowę.