Jak to z biegiem lat bywa, zmienił się sposób naszych wakacyjnych i urlopowych wojaży. Świat i w tym względzie pogonił do przodu. Dziś pędzimy samochodami po autostradach na złamanie karku, podróżujemy klimatyzowanymi autokarami albo latamy samolotami do najdalszych krańców świata. Tyle że w tym podróżniczym pośpiechu umyka czasem samo piękno drogi i wojażowania.

Bo co tu dużo mówić, trochę przecież żal, że nie ma już dawnych romantycznych pociągów z sapiącymi parowozami ani urokliwych stacyjek kolejowych z nocnymi bywalcami w dworcowych restauracyjkach…

Gdzieś to wszystko tak szybko przepadło, odeszło. Stacje kolejowe, choćby te na trasie Częstochowa – Kielce, to jedna po drugiej zarośnięta chwastami ruina. Roman Lonty, wybitny
częstochowski architekt i animator sztuki, opowiadał mi niedawno, jak to przed laty płynął „Batorym” do Ameryki.

– To było dopiero przeżycie, człowieku – mówił. – Statek pomału odbijał od brzegu. Na molo żegnały go setki osób, orkiestra grała hymn narodowy, aż łza się w oku kręciła. Potem był
 bal kapitański, a następnie dwa tygodnie pięknych wczasów na morzach i oceanach. A dziś? Wsadzają człowieka do samolotu jak do tramwaju, pięć osób w jednym rzędzie, nic nie widzisz, tylko głowy współpasażerów. I tak tkwisz zawieszony w przestworzach przez dziewięć godzin, aż ci znowu każą zapiąć pasy i przygotować się do lądowania. Szybkość takiej podróży to prawie 1000 kilometrów na godzinę. To jakby człowieka w pocisk armatni wsadzili i wystrzelili. Gdzie tu czas na fascynacje podróżą, na podziwianie krajobrazów?

Wiedzą pewnie o tym właściciele samolotu, bo dla zabicia czasu wciąż podsuwają pasażerom coś do zjedzenia. A to jakieś przekąski, a to wina czy brandy, żeby pasażer poczuł się jak prawdziwe panisko. Jest to, jak wiadomo, najtańszy sposób zwalczania samolotowej nudy.
 
No więc jeśli nawet dzięki samolotom i szybkim samochodom podróżujemy szybciej, wygodniej i dalej, to trzeba też powiedzieć, że świat nam się dzięki temu skurczył i zmalał. Co kiedyś
było daleko, dzisiaj jest na wyciągniecie ręki.

Moja ciotka Woynarowska w czasach słusznie już minionych raz do roku udawała się na groby swoich rodziców do Pińczowa. Pociąg z Częstochowy miała w okolicach 3-ciej nad ranem, więc tej nocy nie kładła się już spać. Szykowała się do drogi. Lała herbatę do butelki i przygotowywała jedzenie na drogę. Po czterech godzinach jazdy miała przesiadkę w Kielcach, na pociąg do Jędrzejowa. Tu też się przesiadała, tyle że na kolejkę wąskotorową, dzięki której wieczorem była już w Pińczowie. Jechała prawie czternaście godzin. Ja dziś swoim samochodzikiem pokonuję te odległość w dwie i pół godziny. Ten przykład najlepiej chyba pokazuje, jak zmalał nam świat. 

Ludzie z mojego pokolenia nie za bardzo mogli pozwolić sobie na podróżowanie. Świat był wtedy podzielony na wschodni i zachodni. Miał dokładnie strzeżone granice i żelazną kurtynę. Do dyspozycji mieliśmy jedynie „Pociągi przyjaźni” do Związku Radzieckiego, wczasy w Bułgarii lub ewentualnie piesze wycieczki w Czeskie Tatry. A jeśli komuś zamarzyła się podróż na tzw.
zachód, ten musiał otrzymać specjalne zezwolenie, czyli paszport.

Był on czymś w rodzaju przepustki z więzienia na ściśle określony czas i ściśle określone miejsce. Po powrocie do kraju trzeba było ów paszport oddać urzędzie, bo nie wolno było nikomu mieć go w domu na własność. Urząd i tylko urząd mógł bowiem decydować, kto z obywateli PRL-u na taki zagraniczny wyjazd zasługiwał.
 
Na szczęście czasy się zmieniły i każdy może sobie powetować dawne ograniczenia. I to z nawiązką. Na potwierdzenie tej tezy przytoczę takie oto, autentyczne zdarzenie. Otóż, gdy ostatni raz leciałem do Stanów, miałem przesiadkę na lotnisku Heatrow pod Londynem. Stałem tam zupełnie zagubiony, pośród tych ruchomych schodów, wyjść, wejść i nagle obok mnie zatrzymała się jakaś grupka młodych ludzi, czternasto-, piętnastolatków może. Coś tam rozmawiali, żartowali z pracownikiem lotniska, ubranym w taki pomarańczowy, służbowy kubraczek.

I wtedy któreś z tych dzieci odezwało się po polsku. Okazało się, że byli to uczniowie gimnazjum z Elbląga i lecieli na spotkanie z zaprzyjaźnioną szkołą do Edynburga. Znali angielski, czuli się na tym lotnisku jak u siebie w domu. Przyznaję, że byłem z nich ogromnie dumny. Była to bowiem już inna Polska niż ta z mojego pokolenia. Obyci w świecie, pewni siebie, znający języki.
 
To dobrze, że dożyliśmy czasów, kiedy można już sobie swobodnie podróżować po świecie. Jest to przecież jedno z naturalnych, ludzkich praw. Mnie wypada tylko żałować, że coraz trudniej jakoś mi się ruszyć z domu. Chyba mniej już ciekawi mnie świat…

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl