Berenika Wiłun: Prawie dekada na scenie. Jak przez ten czas zmieniła się Wasza popularność?
Marco Finito: Na pierwszy koncert, który zagraliśmy w Utopii, przyszło tyle ludzi, że chyba nawet nie wszyscy weszli do lokalu. Był też taki rok, kiedy każdy weekend spędzaliśmy koncertując. Teraz nie gramy już tylu koncertów. Kiedyś skrupulatnie odnotowywałem na stronie wszystkie eventy, ale zaprzestałem kilka lat temu i teraz sam nie wiem, ile tego zagraliśmy. Publiczność reaguje podobnie w większości miejsc. Wszystko zależy od frekwencji. Kiedyś w Częstochowie przychodziło więcej osób. Mamy za sobą czasy, kiedy sporo osób wyjeżdżało z kraju i chyba tam już pozostali, a jeśli powrócili, wybrali Kraków, Warszawę… Mamy tutaj swoją wierną publiczność, ale w innych miastach też zawsze znajdzie się garstka, którą mógłbym skategoryzować jako wiernych.
BW: Muzyka Krzyż:Kross wymyka się szablonom. Jak wygląda proces twórczy?
Marco Finito: Początkowo nie kładłem wielkiego nacisku na muzykę. Dobrze się bawiliśmy i to było najważniejsze. Później, gdy Krzyż:Kross się przekształcał i stawał bardziej disco, bardziej melodyjny, może nawet bardziej new romantic, olałem kombinowanie, kodowanie i inne dziadostwa, których do końca nie pojmuję. Nastawiłem się po prostu na piosenki. Nigdy nie zmuszałem się do pisania. Kawałki powstają pod wpływem impulsu. Jak jest mi bardzo źle, to czasem udaje mi się naskrobać coś głupkowatego, czyli fajnego. Nie mam żadnych założeń i ciężko mi nawet powiedzieć, jaka jest to tematyka… Życie na tej planecie i tyle, plus to, co dzieje się w mojej głowie. Nie jestem instrumentalistą, nie umiem grać na żadnym instrumencie. Muzyczne nowości techniczne mnie nie kuszą, bo nie jestem muzykiem i nie znam się na tym. Biorę klawiaturę midi i próbuję coś zagrać. Nie jest to wirtuozeria, wklepuję nutki na klawiszach do komputerka. Na żywo, na mojej maszynce Commodore 64 z wmontowanym bajerkiem, który aktywuje procesor dźwięku tej maszyny, dodaję aranże. Dzięki temu mogę grać na klawiaturze commodorowskiej jak na keyboardzie. To taka moja alternatywna gitarka, na której nigdy nie nauczyłem się grać.
BW: Jak myślisz, co urzeka słuchaczy? Dlaczego tak podoba im się Krzyż:Kross?
Marco Finito: Może dlatego, że to jest proste i bezpośrednie momentami, a przy tym
nie jest tak rapowo wulgarne. Jest nieskażone mainstream’em – to nie jest moja praca, to
frajda i przyjemność. Może na tym polega myk.
BW: Nie zabiegacie o rozgłos, a jednak w ubiegłym roku zdobyliście nagrodę Festiwalu Fama.
Marco Finito: Przedziwne to było. Przypadek. W zeszłym roku odbyły się w Częstochowie eliminacje, na które ktoś nas zaprosił. Poszliśmy z Rudym i zagraliśmy dwa numery. Tak nam się tam nie podobało, że zwyczajnie oburzeni poszliśmy na piwo. Po pewnym czasie dowiaduję się od organizatorów Famy, że mamy przyjechać do Świnoujścia, bo przecież wygraliśmy lokalne eliminacje. Nic o tym nie wiedziałem. Tam otrzymaliśmy Trytona – nagrodę dla największej osobowości artystycznej festiwalu. Niemniej jednak nie mam parcia na konkursy i festiwale. Fama była ok, ale bez niej też byłoby ok.
BW: Są jakieś plany na przyszłość? Może w fani doczekają się płyty?
Marco Finito: Chciałbym w związku z przyszłorocznym 10-leciem działalności wydać płytę, może nawet wzbogaconą o DVD. Jest pomysł, by nagrać materiał w wersji unplugged, na jazzowo. Paru znaczących, niepunkowych muzyków z Częstochowy jest gotowych wziąć udział w tym projekcie. Nie chcę o tym mówić więcej, bo akcja wciąż jest w fazie knucia. Urodziłoby się to pod nazwą Krzyż:Kross Śpiewa. Ma to być nawiązanie do Czesława, którego osobiście nienawidzę. Nie znoszę jego twórczości, ale podoba mi się to od strony muzycznej i w przyszłości chciałbym ubrać Krzyż:Kross’a w coś podobnego. W takiej formie chciałbym zagrać dwa, trzy koncerty, by w kameralnych warunkach dokonać nagrania audiowizualnego i być może z tego materiału wyprodukować jubileuszową płytkę. Mamy na to około pół roku, może się uda, może nie. Jestem bardzo leniwy. Robię rzeczy powoli. Jest to wynik tego, że do niczego się nie zmuszam. Dłubię jak mam ochotę. Czasem ochota przychodzi po roku, czasem częściej.
BW: Jasne, że Częstochowa?
Marco Finito: Dziękuję za inne, większe miasta. Tutaj się urodziłem i tutaj umrę. Amen. Nie narzekam na nic, bo cieszę się, że tutaj w ogóle jestem, że żyję w tym mieście. Fajnie, bo to jest moje podwórko. Znam tutaj ludzi. Nawet tych, których nie lubię, i tak lubię, bo to są moi, ci, których nie lubię, a nie jacyś obcy, których nie lubię. Pokręcone to, wiem.
BW: Czyli nielubienie jest dla częstochowian czymś swojskim?
Marco Finito: Tak… i wtrącanie się w cudze życie… Wchodzi się z brudnymi buciorami na cudze podwórko i chce się na nim robić porządki, przy czym na własnym ma się totalny burdel. Tego bardzo tutaj nie lubię, ale przyzwyczaiłem się. Ludzie to lubią. Być może mają za mało do powiedzenia, za mało ciekawych tematów do poruszenia, więc w ten sposób dodają sobie kilka punktów do osobowości, obsmarowując kogoś, bo jest to ciekawe dla reszty. Stelewizorowane jest to społeczeństwo… Lubi szmirowate telenowele.
BW: W tym roku sporo jednak graliście w naszym mieście, wydarzyło się kilka większych imprez. Chyba udało się obudzić energię Częstochowy?
Marco Finito: Masz na myśli Frytkę Off, Noc Kulturalną, etc… Ten rok mnie zaskoczył, to był miły podryg. Wątpię jednak, że ktoś, kto w tym działa, będzie konsekwentny. Takie imprezy nie powinny nikogo dziwić. To powinno się wydarzać, a ludzie powinni uczestniczyć. Tutaj wszyscy byli zadziwieni. Jednak nawet gdyby działo się tu miliard bardzo fajnych komercyjnych atrakcji, które mnie nie interesują, to po co mi one? Dzieje się na ogół coś tak bzdurnego, że nikogo to nie interesuje. Jeśli wydarzeniem jest pielgrzymka Radia Maryja, to mnie to w ogóle nie interesuje, nawet nie mam ochoty iść i się pośmiać z tej wątpliwej atrakcji, bo z tego wyrosłem. Moglibyśmy wspomnieć też o innych cudownych imprezach instytucjonalnych…
BW: Czego zatem brakuje w naszym mieście?
Marco Finito: Brakuje rzeczy typu Frytka Off, alternatywy. Nie słychać głosu ludzi młodych. Mam wrażenie, jakby nadal niemrawie zajmowały się tym osoby, które kiedyś organizowały Dni Hutnika. Wtedy były balony i wata cukrowa, to jest ta sama konwencja. Miłym akcentem miały być cykliczne koncerty alternatywne na promenadzie. Byłem na jednym – Dick4Dick. W informatorach podano sprzeczne terminy, padał deszcz, zrobiłem kilka zdjęć – widać na nim ok. 20 osób publiczności. Dick4Dick za darmo. Dezinformacja? Pogoda? Niechęć ludzi? Nie wiem… Frytka Off dała radę. Takie imprezy powinny się odbywać, ale mogłyby być lepiej zorganizowane technicznie. Zawsze jest problem, żeby wszystko ładnie razem zagrało. Odnoszę wrażenie, że osoby za to odpowiedzialne nie przykładają się wystarczająco.
BW: Czyli więcej koncertów? To wystarczy?
Marco Finito: Ludzie narzekają przede wszystkim na brak miejsc prywatnych, klubów. Ciężko jest na „miasto” zwalać obowiązek organizowania „igrzysk” społeczeństwu, kiedy tak na prawdę organizują to prywatni „komercyjni” przedsiębiorcy. Nie ma prywatnych inwestorów, którzy otwieraliby knajpy, kluby, dyskoteki porządne nawet, które są ciekawe i różnorodne. Może za mało jest klienteli, która mogłaby to utrzymać. Osobiście tęsknię za „zagłębiem”, czyli ul. Dekabrystów sprzed lat. Znajdowało się tam kilkadziesiąt chyba małych knajpek, a każda z nich miała swój odmienny klimat. Tam są akademiki, to jest kampus, sama społeczność studencka wypełniłaby to po brzegi. Jednak prohibicja jest święta i nieugięta, jak hiszpańska inkwizycja…