Ukraina w trybie przyspieszonym
W związku z opóźnieniem i koniecznością dojechania do granicy chińskiej na początku września przyjęliśmy strategię przejechania przez Ukrainę w trybie przyspieszonym. Mamy do wschodnich sąsiadów niedaleko więc zawsze można tutaj wrócić nawet na weekend. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do granicy Kazachstanu. Liczymy że prawdziwa zabawa zacznie się dopiero za granicami tego kraju.
Po zwinięciu obozu ruszyliśmy w kierunku Kijowa. Po kilkudziesięciu przejechanych metrach w polu, Max zaliczył pierwszą wywrotkę podczas wyprawy, otwierając tym samym ranking Gleba Challenge wynikiem Max (1) : Jastrab (0).
Stanęliśmy na stacji benzynowej na śniadanie. Menu w języku ukraińskim. Świetnie… Jakoś wytłumaczyliśmy że chcemy jeść. Dostaliśmy zupę, której nazwa brzmiała „solianka”. Całkiem smaczna. Podjęliśmy próbę wytłumaczenia miłej pani, że zupa ok, ale teraz chcemy mięso. Pani pokiwała głową i przyniosła kolejną zupę.
Po tym cudownym obiedzie w pełni sił ruszyliśmy dalej. Droga do Kijowa zaskoczyła nas dobrą nawierzchnią i bardzo małym ruchem – nie obyło się bez mandatu. Dojechaliśmy do Kijowa pod wieczór. W samym centrum zatrzymaliśmy się na kolację. Po chwili dosiedli się Polacy – Krzysiek i Bartek, którzy podobną trasę do naszej przez Azję Centralną właśnie pokonali samochodami terenowymi. Panowie przekazali nam garść cennych uwag i wskazówek oraz świeżych informacji.
Docieramy do drugiego obozu
W drodze do drugiego obozu zobaczyliśmy dwa ciekawe obrazki. Droga wyglądała jakby polska „gierkówka” sprzed remontów. Dwa pasy w jedną stronę, tuż przy drodze chatka. Na poboczu młody koleszka wystawił fotel z samochodu i on na tym fotelu się uczył. Na kolanach trzymał jakiś segregator pełen powpinanych kartek. Być może gość trenował do warunków panujących w akademikach. Nie wiemy.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej kolejna scena. Na poboczu trzy samochody policji i jeden cywilny. W kierunku policjantów biegnie z pola typek. Po trasie chodzą krowy. Pewnie jego. Policjanci patrzą zagubieni na całą akcję. Cywilna fura rozbita. Krowa raczej przeżyła, bo żadna nie leżała.W międzyczasie wpadliśmy na pomysł testu zasięgu na baku. W zapasie mamy dwa kanistry po 3 litry. Założenie – jedziemy, aż zgaśnie. Po 341 km Tenera Maxa dała znać, że już dalej nie pojedzie. Akurat minęliśmy stacje więc szybka nawrota na poboczu, trochę błota, kałuża, jakieś nalane asfaltowe górki i wyrównuje wynik Gleba Challenge – Max (1) : Jastrab (1).
Przed zmierzchem zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na biwak. Znaleźliśmy dobrze zapowiadający się wąwóz niedaleko drogi. Zjazd do wąwozu umożliwił podniesienie statystyk Gleba Challenge do wyniku Max (2) : Jastrab (2).
c.d. na kolejnej stronie
Witamy w Rosji czyli historia zielonej karty
Rankiem po drugim biwaku ruszyliśmy w kierunki granicy rosyjskiej. Rosja przywitała nas mocno zabawnie. Dojechaliśmy na granicę rosyjską na przejściu granicznym Dowżanskyj. Pod szlabanem z daleka dostrzegliśmy zaparkowaną Hondę Africa Twin. Okazała się należeć do dwójki niemieckich podróżników z Monachium. Co ciekawe to znajomi Mestre Saguina – nauczyciela Capoeira w Monachium. Mark – kierowca Hondy – nie miał zielonej karty i powiedział, że gość w budce obok oferował mu ja za 160 euro na okres miesiąca. My pewni swego udaliśmy się do strażnika. Jak bardzo się zdziwiliśmy kiedy okazało się, że też zielonej karty nie mamy. Z uporem przekonywaliśmy, że nic takiego nie potrzebujemy wskazując na ubezpieczenie, które wykupiliśmy przy okazji organizowania wiz. Cena dla Polaków za zieloną kartę w pobliskiej budce wyniosła 140 euro, po chwili negocjacji 100 euro. Gość z budki totalnie upojony wysokoprocentową oranżadą. Z wielkim trudem artykułował słowa, ale wyraźnie nie polubił Marka. Szybka ocena sytuacji – gość z budki wyraźnie chce na nas zarobić na kolejną oranżadę. Postanowiliśmy wszyscy jechać na drugie przejście graniczne Czerwono-Partyzansk oddalone o około 70 km.
Dotarliśmy na drugie przejście. Z oddali wyłoniła się podobna budka do poprzedniej. Tym razem przywitały nas uśmiechem dwie miłe Panie. Oranżady nie piły. Kupiliśmy zielone karty w cenie 40 USD za sztukę na okres dwóch tygodni. Opłaciło się nadrobić trochę dystansu.
Zakup zielonej karty okazał się początkiem męki. Ukrainę opuściliśmy w miarę sprawnie bez większych formalności. Przeszliśmy kontrole w dwóch okienkach. Sprawy skomplikowały się na granicy rosyjskiej. Przy pierwszej bramie dostaliśmy do wypełnienia jakiś druczek migracyjny. W okienku dalej na przejściu kolejny formularz celny do wypełnienia w dwóch egzemplarzach. Celnicy przygotowane mieli druki tylko w języku rosyjskim. Poprosiliśmy o druki w języku angielskim co prawdopodobnie miało bezpośredni wpływ na awarie drukarki no, ale w końcu się udało. Wypełniliśmy raz i źle. Za drugim podejściem się udało. Nadszedł zmrok. Mieliśmy dość, ale wjechaliśmy do Rosji.
Pierwszy odcinek nocny do miasteczka Novocherkassk
Po przekroczeniu granicy rosyjskiej mieliśmy do przejechania 140 km do miasteczka Novocherkassk, gdzie, razem z rodziną, czekała na nas kuzynka znajomego Tomasza – Tania. Wcześniej uprzedzano nas żeby nie jeździć po nocy, ale nie było wyjścia. Przynajmniej będziemy mieli okazję zobaczyć, jak ładnie świeci się odblaskowa taśma konturowa, naklejona na kufrach na takie okazje. To było jedno z najgorszych 140 km w naszych żywotach. Cztery godziny na granicy mocno nas zmęczyło. Droga w nie najlepszym stanie, ruch spory i ta rosyjska fantazja. Kierowca tutaj wyprzedza zawsze i wszędzie bez względu na to, czy z naprzeciwka coś jedzie, czy nie. Rosyjskie ciężarówki są oświetlone mniej więcej tak, jak rower z dynamem i to nie najlepiej działającym. Daliśmy jednak radę. Około drugiej w nocy dojechaliśmy na miejsce. Trochę było nam niezręcznie, bo wszyscy czekali na nas pół nocy. Zabunkrowaliśmy motocykle w szopie u dobrych ludzi. Zostaliśmy bardzo miło przyjęci. Kolacja, spanie, śniadanie. Szybka akcja wymiany waluty, wyciąganie motocykli z szopy i już byliśmy w drodze do następnej bazy – Volgogradu.
Z Volgogradu do Astrahania na oparach
Zmierzając do Volgogradu wysunąłem się ja Jastrab na prowadzenie w klasyfikacji Gleba Challenge Max (2) : Jastrab (3). Oczywiście chciałem się zatrzymać zrobić fotkę fajnego krajobrazu w świetle zachodzącego słońca, które zostawialiśmy za plecami. Na szczęście to wszystko „parkingówki” także bez obaw jesteśmy cali, ale śmiechu nie brakuje.
Volgograd to w zasadzie historia hotelu, który na pewno pamięta czasy związku radzieckiego. Zadziwiające było ile ludzi pracowało w takim miejscu stojącym na skraju upaści, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Szyby w oknach i drzwiach balkonowych poklejone na taśmę klejącą, dwie warstwy różnych tapet odklejających się od ściany w pokoju, odpadający tynk z sufitu w łazience, woda z kranu w umywalce zamiast do rury odpływowej trafia bezpośrednio na podłogę, drzwi od łazienki wyrwane z zawiasów, kontakt wychodzi ze ściany razem z wtyczką i wiele innych atrakcji za jedyne 1300 rubli. Hotel Tourist zaprasza!
Wyjazd z Volgogradu stanął rankiem następnego dnia pod znakiem zapytania kiedy motocykl Maxa zapryskał olej. Na szczęście okazało się, że to jedynie nie dokręcony miernik poziomu. Przed trasą do Volgogradu zahaczyliśmy jeszcze o kafejkę internetową żeby się z Wami podzielić tymi wszystkimi atrakcjami. Lokal bardzo fajny i nowoczesny, ale o angielskim nikt tam nie słyszał. W tłumaczeniu menu pomógł nam Niemiec, który właśnie odbywał podróż wokół Morza Kaspijskiego. Idealnie mówił po polsku.
Zrobiło się późne popołudnie więc postanowiliśmy jedynie wyjechać za granice Volgogradu i znaleźć kolejny nocleg. Odjechaliśmy około 50 km od miasta i zaskoczyła nas totalna pustka – w krajobrazie i w baku. Zwolniliśmy do 80 km/h i w nadziei wypatrywaliśmy stacji benzynowej. Garmin powiedział, że będzie za 23 km. Była, ale karty kredytowej niet. Nie pytajcie dlaczego nie wymieniliśmy waluty. Nie wymieniliśmy i już. Tankujemy więc 5 l za 150 rubli. Ja nalałem 3 l, Max 2 l. Dalsza podróż przebiegała z podobną prędkością. Wyprzedzały nas wszystkie Łady.
U mnie sytuacja wyglądała w miarę dobrze. U Maxa zaczynało się robić dramatycznie. Ciągle męczyliśmy Garmina ale on uparcie pokazywał, że wszystkie stacje są oddalone o ok 20-30 km, ale w przeciwnym kierunku. Napięcie rosło. Mijaliśmy kolejne wioski i nic. Były mniejsze stacje, ale już wiedzieliśmy, że nie interesują ich ani dolary ani kolorowe karty. W końcu Garmin się zreflektował – LUKOIL za 21 km. Trochę odetchnęliśmy. Na rezerwie Max zrobił 54 km. Na stacji dolaliśmy po 22 l z czego ja 1,5 l w butelkę po Ice Tea. Wieczorem dotarliśmy do Astrahania.
Jedziemy do Kazachstanu!