Ja przyznać muszę, że od dawna już nie popędzam czasu, a przeciwnie nawet – chcę go jak najdłużej zatrzymać. Odwrotnie zupełnie niż miałem to w zwyczaju robić za młodu, czyli
przyspieszać go i traktować jak coś zupełnie zwyczajnego.
Na wszystkich bowiem przychodzi pora, kiedy wielkość czasu chce się maksymalnie powiększyć, a każdą chwilę wydłużyć. Tyle że dokonać tego wcale nie jest łatwo. Czas ma przecież różne wymiary, w zależności od miejsca i sytuacji, nastroju i szacunku, jaki dla niego mamy. Powszechnie wiadomo, że upływa o wiele szybciej, kiedy nam się spieszy i gonią go ważne terminy, a folguje, kiedy leniuchujemy.
Niestety, z czasem jest tak, że najszybciej biegnie ludziom starym. Wiem o tym dobrze, bo ciągle mi go brakuje. Zabierają go te cholerne poobiednie drzemki, to zasypianie przy telewizorze, te przesiadywania w poczekalniach gabinetów lekarskich. Jacyś mądrzy psychologowie udowodnili podobno, że dwie godziny oczekiwania, dajmy na to, czteroletniego dziecka, znaczy dokładnie tyle, co dwanaście godzin dla jego dwudziestoczteroletniej matki. Więc co tu mówić o tych jeszcze starszych wiekiem…
Dlatego ci ostatni tak muszą gonić życie, żeby jeszcze pożyć, żeby przechytrzyć kalendarze. Pewnie w tym celu z taką lubością szperamy w dawnych papierzyskach, przeszukujemy stare strychy w domach, które jeszcze takie strychy posiadają, gromadzimy różne antyki i rupiecie, w których zaklęty jest nasz czas. Zachowujemy też w pamięci najwcześniejsze nawet wspomnienia czy wydarzenia, co do których nawet nie jesteśmy pewni, czy wydarzyły się naprawdę. Niczego nie chcemy uronić z czasu, jaki został nam dany, dokumentujemy, archiwizujemy go w pamiętnikach, zdjęciach fotograficznych, żeby nasz czas trwał nawet wtedy, kiedy nas już nie będzie.
Wszystkie w tym celu gromadzone pamiątki, te wszystkie papierzyska, te starocie wyszukane na strychach, listy i fotografie, są nam potrzebne dla identyfikacji czasu, w którym przyszło nam żyć. Ten zaś, który już odpłynął i stał się przeszłością, zawsze w naszych wyobrażeniach jest lepszy od teraźniejszego.
Kiedyś zapytano pewną hrabinę, która ukończyła akurat 100 lat:
– Jaki był najlepszy czas w jej długim życiu?
Odpowiedziała, że w czasie rewolucji październikowej.
– Jak to? Przecież wtedy zabrali wam cały majątek, a panią wywieźli na Syberię.
– Zgadza się. Ale miałam wtedy dwadzieścia lat.
No właśnie. Jak takie wyznanie pogodzić z teorią niektórych realistów, którzy uważają, że jedyną godną brania pod uwagę rzeczywistością jest czas, ten obiektywny, jaki akurat się
dzieje? Reszta jest tylko wspomnieniami, sentymentami.
A to, co się rozgrywa w ludzkiej świadomości, w jego snach, marzeniach i tęsknotach? Przecież ma to również swój rzeczywisty czas, udokumentowany jakimiś faktami, rocznicami, w tym co się po sobie zostawiło. W drzewach na przykład, jakie się kiedyś zasadziło.
Niedawno na cmentarzu Kule żegnałem starego, dobrego kolegę. Zawsze w takich przypadkach nachodzi człowieka myśl o bezwzględności upływającego czasu i jakaś szczególnego rodzaju kontestacja o marnościach tego świata. Kto wie, myślałem, stojąc nad świeżo usypaną mogiłą, czy spokój, jaki emanuje z tego miejsca, nie jest najważniejszy w całej naszej ziemskiej wędrówce?
Więc po co tak gonić? Czas się przecież zaczyna i czas się kończy. I zawsze, zawsze będzie go za mało.