Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Tylko koni, tylko koni żal…
0 komentarze 75 views

Tylko koni, tylko koni żal…

Końskich targów w Polsce jest już coraz mniej. Koń staje się jakby mniej potrzebny. Ot, dla bogaczy jedynie, do parady pod wierzch albo do bryczki w niedzielę do kościoła na sumę. Bo do roboty w polu albo do furmanki już jest niepotrzebny. Zastąpiły go traktory, kombajny i samochody osobowe.

Targ koński w pobliskim Pajęcznie odbywa się na placu przy ulicy Mickiewicza i jest chyba jedynym tego typu miejscem w całym naszym regionie. Gdzieś tam w Polsce są podobno jeszcze jarmarki końskie, w Skaryszewie na przykład czy Bodzentynie.
– Ale wszędzie już panie mizeria jest wielka, nie to co kiedyś bywało – mówi pan Marcin Zych z Kaszewa, który końmi handluje już ponad 45 lat. – Jeszcze parę lat temu pełno tu było siwków, gniadych czy dereszów, do bryczki i pod siodło, a dziś… tylko konie na rzeź przyprowadzają…

– Strasznie to brzmi, prawda? – mówi stojący obok człowiek. – Dla Polaka wręcz tragicznie: konie na rzeź. Widział to ktoś coś takiego?
– Co pan zrobisz, takie czasy nadeszły panie szanowny – odpowiada mu pan Zych. – Włosi jeżdżą po Polsce i wykupują je na mięso, bo konina u nich to przysmak największy.
Włoch, który skupuje konie w Pajęcznie, nazywa się Marco i mówi po polsku na tyle, ile mu to do handlu potrzebne. Już dwadzieścia lat to robi, więc niektórzy koniarze go znają. Żartują sobie nawet z niego.
– Ty, Marco – mówią. – Ty naszą ojczyznę pozbawiasz najbardziej polskiego zwierzęcia.
– A na cóż wam teraz konie? – odpowiada Marco. – Kawalerii już nie macie, w polu robią traktory, a mięsa końskiego Polacy jeść nie lubią.
– Temu Włochowi to trzeba pomnik postawić – wtrąca się do rozmowy inny sprzedawca koni. – Bo dzięki takim jak on nasi chłopi zaczęli na hodowlę koni rzeźnych się przestawiać. A to przecież taki sam towar, jak świnina czy wołowina.

Bośniak Armo, który też kręci się po targowisku, skupuje konie dla jakiejś zachodniej rzeźni o nazwie „Kosmos”. Daje nawet większe stawki niż Marco. Ludzie  z fundacji „Gaja”, ratującej konie od śmierci, zauważyli kiedyś, że ten Armo ze swoimi ludźmi upijają konie alkoholem albo dają im jakieś środki uspokajające przed długą podróżą ciężarowymi samochodami. Konie stają się wtedy jakby już pogodzone ze swoim losem.
– Ale to nieprawda – zaprzecza Armo łamaną polszczyzną. On wódkę? W życiu. Sam prędzej by ją wypił, gdyby mu religia pozwalała. Jest przecież muzułmaninem.
– Prawda jest taka… – mówi pan Zych – że tylko on jeden przeciwstawia się włoskiemu monopolowi na naszych końskich targowiskach. Bo Włosi tu rządzą. Płacą ile chcą i często sami ustalają stawki. Marudzą przy tym, że towar złej jakości, niedożywiony albo uszkodzony. I tak na każdym końskim targu w Polsce. Ale nasi się nie dają. Bo „cwaniactwa” w tym fachu długo  jeszcze muszą się Włosi uczyć od polskich handlarzy.
Ci bowiem skupują konie na jednym targu, żeby je potem sprzedać z zyskiem w innej części kraju. Taki handel wymaga oczywiście cierpliwości i wiedzy o koniach również.

– Zdarzyło się niedawno – opowiada pan Marcin – że przyjechał na nasz targ taki właśnie polski monopolista w skupie koni. I zaczął dyktować ceny. Wszyscy wiedzieli, że pracuje dla Włocha. Koniarzom to się nie spodobało. Jeden z nich, Maniuś Wrona, ani grosza nie chciał spuścić z ceny.  Klepali się w dłonie, jak to w targu końskim bywa, rozgrzewając je do czerwoności, ale Maniuś nic, ani grosza w dół. Monopolista też był twardy, walił więc dalej Mańkowi w obolałą już dłoń, aż któryś z miejscowych koniarzy zdzielił go batem po plecach, żeby oprzytomniał. Odjechał wtedy obrażony, ale już na następnym targu zjawił się w towarzystwie ochroniarzy. Zadziwił tym wszystkich koniarzy.
– Bo oto, panie, na naszych oczach w prastary koński obyczaj wkraczać zaczęła nowoczesność – śmieje się pan Stasiu, który na koniach zna się jak mało kto.

– Kiedyś – mówi – to był handel! Na targowisku kilkaset zwierząt i dziesiątki kupców, przeważnie rolników lub furmanów, poszukujących siły pociągowej do wozu lub pługa. Konie przed sprzedażą były dokładnie sprawdzane. Należało określić ich wiek. Patrzono koniom w zęby, bo tam wszystko było wypisane. Który jest jeszcze źrebakiem, a który już koniem. Jednoroczniak na przykład to ma takie rowki w mleczakach. U dwulatka rowki znikają. Trzylatek gubi dwa przednie mleczaki i na ich miejscu wyrastają mu zęby stałe. U pięciolatka wyżynają się kły. Dziesięciolatka można poznać po pięknym garniturze zębów. Przez następnych dziesięć lat życia w jego pysku zaczynają powstawać szczerby. Pod warun kiem, że wcześniej nie zdechnie. Bo koń to bardzo delikatne stworzenie.
– Mojemu ojcu – opowiada kolejny koniarz o imieniu Stasiu – padło kiedyś dziewiętnaście wałachów i ogierów. Bo on wcale nie miał ręki do koni. U hodowcy z fartem ożyje nawet zdychający koń. A u takiego bez fartu: dziś koń zdrowy, a jutro pada.

Syn pana Stanisława, Mirek, handluje dopiero dwa lata, a już wiadomo, że rękę do koni ma kiepską. W ze szłym roku uczepił u żłobu pięknego, wyrośniętego dwulatka. Konik niby był zdrowy, ale z podejrzanie smutnymi oczami. Następnego dnia wetery narz stwierdził: „Panie Mirku, ciężka sprawa z tym źrebakiem. Krew u niego jest ciemna…”  I za trzy godziny źrebak padł.
Przysłuchujący się tej rozmowie pan Marcin Zych ze zrozumieniem kiwa głową i z kolei opowiada, jak to kiedyś robiono próbę końskiej siły. Dziesięciu chłopów trzymało wóz, który koń ciągnął do przodu. Jeśli chłopy się poprzewracały, znaczyło, że „kuń ma parę”, że „gad mocny”. Kupujący i sprzedający dobijali targu, waląc się w dłonie, potem szli na „litkup”, czyli do gospody wypić flaszkę.

Syn pana Marcina, Patryk, konie na targ do Pajęczna przywiózł samochodami. Wszystkie dla Włocha. Koniki stają na wadze. Patryk wyciąga kalkulatorek, mno ży, dodaje, potem inkasuje banknoty, sprawdza czy nie są fałszywe i tyle teraz tego końskiego romantyzmu… Jego tata siedzi w tym czasie w pobliskim barze i po paru „setkowych” zaczyna narzekanie, że pośród obecnych handlarzy nie ma dziś takiego, co by naprawdę kochał konie. Takich jak on, co to miłość do koni mają we krwi. Jego ojciec przed samą śmiercią, a szło mu już 87 lat, tak mówił: „Marcin! Jeśli ty do konia podejdziesz po ludzku, to i on lepiej cię zrozumie niż bydlakowaty człowiek”.

– To były święte słowa – wspomina dziś pan Zych. – Sprawdzały się zawsze, o każdej porze dnia i nocy.
Kiedyś na przykład, zaraz po wojnie, gdy odgruzowywał plac Zbawiciela w Warszawie, położył się na fajrant pod swoją furmanką, żeby odpocząć. Zanim jednak zasnął, poprosił swego konia: „Kochany, dziś wziąłem wypłatę, wypiłem kieliszek, to ty mnie ochraniaj”. I kasztanek ochronił. Zbudził go rżeniem akurat wtedy, gdy jacyś dwaj złodziejaszkowie zbliżali się do jego wozu.
Teraz pan Marcin płacze nad kolejnym kuflem z piwem i mówi: „Takie kunie żyją już tylko w niebie. Pewnie moja kasztanka poszła tam również, i to z kopytami. Spotkam ją kiedyś, jeśli to prawda, co mówią księża w kościele…”
                                                               

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl