Kopulasta wieża tego muzeum już od ponad stu lat góruje nad rynkiem miasteczka. Tu prawie od zawsze mieściło się obserwatorium astronomiczne, w którym całe pokolenia Przypkowskich obliczały promienie słoneczne, padające na ich genomowe czasomierze.
Moja znajoma poetka skierowała tam swoje pierwsze kroki, bo podobno przy takich słonecznych zegarach o natchnienie najłatwiej. A tam zaś już w drzwiach powitał nas mój gimnazjalny kolega, dr Maciek Przypkowski, od ponad czterdziestu lat dyrektor i wielki zegarmistrz tego niezwykłego muzeum, a przy tym wszystkim człowiek przeuroczy, z niegdysiejszą już galanterią w byciu, słowie i obcowaniu z ludźmi. Do jego muzeum ściągają nieustannie rzesze zwiedzających, bowiem jest w tych staroświeckich czasomierzach coś mistycznego, irracjonalnego zarazem w zestawieniu z naszymi współczesnymi zwyczajami rachowania upływającego czasu.
A zegary słoneczne są tu wszędzie. W kilku salach, na kilku piętrach leżą za szkłem w gablotach, wiszą na ścianach, stoją na podłodze, zwisają z sufitu, a wszystkie przepiękne w swoim rodzaju. Jedne jak cacka albo dzieła sztuki, inne jak niegdysiejsze jarmarczne zabawki. Bywają maleńkie jak guziki u surduta lub wielkości gdańskiej szafy, są drewniane, szklane, żelazne, złote, na wodę i strzelające armatkami, kiedy słońce stanie w zenicie nieba.
Ile ja mogłem mieć lat, kiedy pierwszy raz ze swoją klasą z powszechniaka znalazłem się w tym niezwykłym muzeum? Dziesięć może. Pamiętam, że jedna ze złoconych ram na ścianie zasłonięta była szkarłatnym materiałem. Aż kusiło, żeby ją odchylić i zobaczyć co się za nią kryje. A tam był napis „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”. Ha, ha.
Kilka tego rodzaju mądrych sentencji życiowych poukrywanych było w kątach muzealnych sal. Umieszczał je podobno sam pan doktor Tadeusz Przypkowski, ku, jak mawiał żartem, edukacji narodu.
Nic więc dziwnego, że tym miejscem zachwycało się wielu wybitnych artystów, pisarzy, poetów – i to z całego świata. Ślady ich bytności w Jędrzejowie znalazły się potem w licznych artystycznych dziełach. Władysław Broniewski na przykład w swoim poemacie „Wisła” pisał jak to: „Biją słoneczne godziny w Jędrzejowie…”. Również Jean Anoulih, światowej sławy francuski dramaturg, w jednej ze sztuk też o słonecznych zegarach mówił.
c.d. na kolejnej stronie
Legendarną wręcz postacią tego muzeum był i jest do dzisiaj – nieżyjący już niestety – doktor Tadeusz Przypkowski, o którym mówiło się jako o „ostatnim już szlachcicu Rzeczypospolitej Polskiej”. Bo też osobowość była to niezwykła. Wyglądem przypominająca sienkiewiczowskiego Zagłobę, który tylko przez pomyłkę zawędrował w XX wiek. Wesoły, rubaszny, kochający życie, z olbrzymim poczuciem humoru.
Oprócz Słonecznych Zegarów zostawił jeszcze po sobie legendę i całą masę uciesznych dykteryjek, opowiadanych chętnie przez wszystkich prawie jędrzejowian. Podobno kiedyś w Warszawie na bankiecie po jakimś zjeździe ludzi kultury i sztuki ówczesny premier rządu PRL Józef Cyrankiewicz zapytał doktora Przypkowskiego:
– Jak się tam panu żyje w tym Jędrzejowie, panie Tadeuszu?
A na to Przypkowski:
– To małe miasteczko, panie premierze, więc przeważnie z żoną.
Kolekcjonowanie słonecznych czasomierzy rozpoczął jeszcze przed pierwszą wojną światową dziadek dzisiejszego dyrektora, Feliks Przypkowski, lekarz z zawodu i astronom z zamiłowania. Pasją zbierania starych zegarów owładnięty był całkowicie. Jego genomiczne zbiory wzbogacił i – co najważniejsze – uchronił od obowiązkowej w tamtych latach nacjonalizacji syn Tadeusz. Według bowiem realnego socjalizmu wszystko w Polsce musiało być wtedy państwowe albo co najmniej uspołecznione.
Przypkowskim udało się jednak. Wciąż utrzymywali swoje niezależne, prywatne muzeum, gdzie eksponowano nie tylko słoneczne zegary, ale na przykład nienaruszony przez lata pokój gościnny, gdzie w roku 1915 ponad 10 dni rezydował komendant Pierwszej Kadrowej, brygadier Józef Piłsudski. Wróg publiczny numer jeden wszystkich polskich – i nie tylko – komunistów.
W szarzyźnie PRL-owskiej codzienności był więc doktor Tadeusz Przypkowski postacią niezwykle barwną i kontrowersyjną zarazem, znaną już wtedy niemal w całej Polsce. Gdzieś chyba w pierwszych latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (Boże, jak to dziwnie brzmi i jak niedawno) byłem z Wojciechem Żukrowskim na wspólnym spotkaniu autorskim w Bibliotece Miejskiej w Nowym Sączu. Rozgadaliśmy się i wtedy okazało się, że Żukrowski od lat zaprzyjaźniony był z rodziną państwa Przypkowskich. Różnych więc dykteryjek o Tadeuszu znał co niemiara. Opowiedział mi nawet jedną z nich.
„Otóż jakoś po roku 1956, czyli w okresie tzw. odwilży, kiedy próbowano w Polsce nadać socjalizmowi ludzką twarz, Stowarzyszenie Historyków Polskich postanowiło zorganizować w Krakowie na Wawelu taki swój odnowicielski kongres. Zaproszono ludzi wcześniej usuniętych z tego gremium, a wśród nich – doktora Tadeusza Przypkowskiego. Pojechał oczywiście. Szedł z dworca kolejowego na Wawel piechotą, więc po drodze dla kurażu łyknął trochę w tej i tamtej knajpce. Spóźnił się oczywiście na ceremonię otwarcia obrad, bo – jak mówiono – lubił zawsze mieć swoje grande entre. Stojący przy wejściu jeden z organizatorów otworzył przed nim drzwi i głośno zaanonsował.
c.d. na kolejnej stronie
– Przybył doktor Przypkowski z Jędrzejowa.
Przypkowski zatrzymał się na progu sali i spojrzał na stół prezydialny. Zobaczył siedzące tam te same co poprzednio ideologiczne dzierżymordy, więc zapytał swoim tubalnym i trochę ochrypłym głosem.
– Wejść czy nie wejść?
– Ależ tak, prosimy panie doktorze! – zawołano od prezydialnego stołu.
A na to Przypkowski.
– Nie was się pytam. Własnego sumienia się pytam.
Odwrócił się i wyszedł.
Kto z nas jędrzejowian nie znał doktora Przypkowskiego prawie osobiście? Nie było chyba takiego. Widywaliśmy go przecież, jak zimą paradował po Rynku w tym swoim chłopskim, zniszczonym kożuchu, z którego przez dziury wyzierały baranie kudły. Albo gdy w wigilię Bożego Narodzenia jechał przez Jędrzejów w dorożce Jasia Klamki i razem na dwa głosy wyśpiewywali kolędy: „Bóg się rodzi, moc truchleje…”. Jedni mówili, że wypili za dużo, inni, że właśnie w ten sposób chcieli pokazać komunistom, iż kara Boska ich nie ominie.
Dla Jędrzejowa zawsze był jednak postacią bardzo kontrowersyjną. Nieważne, że bywał na europejskich salonach i władał biegle kilkoma językami, a swoimi słonecznymi zegarami przysparzał miastu i Polsce chwały i sławy. Jędrzejowianie jakoś nie chcieli albo nie mogli zaakceptować jego ekstrawaganckiego stylu bycia, tak w ubiorze jak zachowaniu. Bo niby doktor i uczony, a przeklinał po furmańsku, brodę nosił i wąsy jak ruski pop. Lubił też zaglądać do knajpy na Rynku, o czym z przekąsem napisała kiedyś jedna z krakowskich gazet, że w Jędrzejowie wieczorami nudno, żadnych rozrywek, tylko doktor Przypkowski, zataczając się po ćwiartce, wraca z gospody do domu. To oczywiście wywołało burzę.
– Co to za wstyd dla Jędrzejowa… – mówiono. – Taki despekt na całą Polskę!
Niebawem i Rada Miasta zajęła się sprawą, w wyniku czego w tej samej gazecie dr Tadeusz Przypkowski takie oto opublikował dementi:
„Nawiązując do reportażu, jaki ukazał się w waszej gazecie, w której to w jawny sposób naruszone zostało moje dobre imię, pragnę niniejszym zakomunikować, że jeszcze nigdy żaden Przypkowski po ćwiartce się nie zataczał”.
Koniec cytatu. To był właśnie cały wielki Przypkowski. Ostatni człowiek w PRL-u z takim poczuciem humoru.
Ale nie tylko słoneczne zegary i ucieszne anegdotki o Przypkowskim były i są specjalnością tego miejsca. Jest tu również Muzeum, nazwałbym je – „napitków i dobrego jedzenia”. W domu państwa Przypkowskich, który od pomieszczeń muzealnych dzielą jedynie progi, znajduje się wiele niedzisiejszych naczyń do smażenia i gotowania, a także sporo staroświeckich przepisów kulinarnych.
„Weź żubra świeżego, a jak nie masz, to łosia – cytuję z opasłej księgi jadła staropolskiego – i wrzuć na ruszt majerankiem usłany”.
Ale główną dewizą tego rodu jest sentencja, wypisana na głównej ścianie muzeum: „Non habere sed esse” – „Nie mieć, lecz być”. No właśnie. Choćby tylko dlatego warto do Jędrzejowa pojechać.