Oczywiście przegrywał on z kretesem konkurencję ze świętym Mikołajem, bo czym ten socjalistyczny Dziadek Mróz mógł nas w tamtych czasach obdarować? Czekoladą czekoladopodobną? Albo papierem toaletowym? A mimo to – jakie to były atrakcyjne prezenty! Moi rówieśnicy na pewno je pamiętają.
Dzisiaj jakoś to wszystko spowszedniało, bo prezentów pełno i każdy, kto ma tylko ochotę, może zostać świętym Mikołajem. Wielu zresztą tak się w tych dniach zabawia. O, choćby taki na przykład mój znakomity kolega po piórze, prezes Częstochowskiego Towarzystwa Literackiego ”LiTWA” poeta Władysław Edward, dwojga imion Piekarski, który właśnie w przebraniu świętego Mikołaja przyjechał niedawno do mnie, do Kusiąt.
Byłem tego wieczoru w domu sam, żona bowiem właśnie wyjechała do krewnych w Częstochowie, więc się zdrzemnąłem w fotelu przy kominku. Nagle patrzę, a tu stoi przede mną święty Mikołaj. Od razu rozpoznałem w nim Piekarskiego, bo mu butelka ulubionego koniaku z torby wystawała. Niczego jednak nie dałem po sobie poznać, bo Mikołaj to Mikołaj. Zaprosiłem go na fotel przy kominku i zaczęliśmy gaworzyć. Najpierw o tym, że dziwny facet z takiego świętego Mikołaja, nie? Inni na swoje imieniny przyjmują życzenia i prezenty, a On – odwrotnie. Lubi je rozdawać. Ale żeby Piekarski też?
Tak gadu, gadu, opróżniliśmy wnet buteleczkę koniaku, a przebrany za Mikołaja Piekarski poszedł gdzieś sobie, pewnie innym literatom rozdawać prezenty. Ja wrzuciłem wtedy do kominka parę szczap drewna, naciągnąłem na nogi koc. I wtedy na szybach drzwi do przedpokoju zobaczyłem cień jakiejś postaci. A któż to znowu może być? – pomyślałem otwierając drzwi. Stał tam oczywiście kolejny święty Mikołaj.
Nawet się nie zdziwiłem. Wszędzie ich przecież o tej porze roku pełno, dlaczego więc w mojej wiosce miałoby by ich brakować? Poprosiłem więc świętego do pokoju i – gdy dobrze mu się przyjrzałem – spostrzegłem, że był to bez wątpienia Janusz Jadczyk, dyrektor naszego częstochowskiego Muzeum, niezbyt udanie przebrany za świętego Mikołaja… Jadczyk tymczasem grzebał już w swoim worku z prezentami.
c.d. na kolejnej stronie
– Tylko nie koniak! – zawołałem wtedy. – Tylko nie koniak! Był już tu przed chwilą jeden święty z koniakiem, więc wystarczy.
– Jak nie chcesz, to nie – odpowiedział Jadczyk, czy też Mikołaj. – Mam też inne, nie mniej atrakcyjne atrakcje. Moglibyśmy na przykład wyskoczyć sobie tego wieczora na dziewczyny, co? Odwiedzić jakąś agencję towarzyską. Co ty na to, a?
– Gdzie? – aż się z wrażenia podniosłem z fotela. – Do agencji towarzyskiej?
– A co w tym złego? W naszych czasach trzeba żyć nowocześnie i korzystać z postępu cywilizacyjnego.
– Ale żeby święty Mikołaj rozdawał takie prezenty?
– Ja spełniam tylko marzenia ludzi i wiem, co byś ty na przykład chciał dostać od świętego Mikołaja.
– Nie, nie. W moim wieku wystarcza już fotel przy kominku i kieliszek koniaku.
– Jak nie chcesz, to nie – odpowiedział Jadczyk–Mikołaj i jakby trochę urażony poszedł sobie.
Myliłby się jednak ten, kto by sadził, że na tym skończyły się wizyty świętych Mikołajów w moim domu. Nawet nie zdążyłem się porządnie zdrzemnąć przy kominku, gdy zjawił się kolejny gość. Ubrany był oczywiście w strój Mikołaja, brodę miał z białej waty i czerwony kubrak, ale zdradził go głos. Rozpoznałem go wnet, był to Grzesiu Kowalik, postać piękna, poeta i zamiłowany społecznik, między innymi prezes Towarzystwa Wspierania Polskiej Książki. Jedno, co mnie w jego postaci zaintrygowało, to fakt, że nie miał na plecach worka z prezentami.
– O, a cóż to za Mikołaj, bez takiego worka? – pomyślałem.
On zaś stał naprzeciw mnie i trzymał w ręku jakiś papier. Nie uwierzycie, ale był to talon na samochód.
Wiem, wiem. Takich talonów dzisiaj już nie ma, bo i po co? Kiedyś w czasach socjalistycznych były marzeniem każdego mężczyzny. Ale nie teraz. A mimo to wzruszyłem się…
– Kochany Grzesiu – pomyślałem. – Sam jest biednym poetą, ale ponieważ wie, że mam starą, sfatygowaną „Micrę” więc chciał mnie w ten sposób pocieszyć.
A że talon już od lat nieważny? To co? Gest się tu liczy. A poza tym: oprócz Grzesia-Mikołaja nikt takiego oryginalnego prezentu nie wymyślił. Więc usiedliśmy sobie przy kominku i dokończyliśmy koniak, przyniesiony przez Mikołaja–Piekarskiego.
Gdy jakoś późnym wieczorem żona wróciła wreszcie do domu, oczywiście opowiedziałem jej zaraz o wizytach zaprzyjaźnionych Mikołajów. Tylko o tej Jadczyka agencji nie wspomniałem słowem. He, he, takim gadułą to ja znowu nie jestem. Żona na to wszystko pokiwała tylko głową i powiedziała:
– No cóż, każdy ma jakieś tam swoje prośby do świętego Mikołaja. Ty pewnie też. Bądź więc dobrej myśli. Bywa przecież, że życzenia się spełniają…