Rozmawiamy z Bogumiłą Raulin o przygotowaniach do najnowszej wyprawy, o jej doświadczeniach i planach na przyszłość. Bogumiła Raulin wygrała wyprawę do Peru w programie telewizyjnym pt.: Zdobywcy 2004. Może się poszczycić zdobyciem takich szczytów, jak: Mismi 5597 m n.p.m. w Peru, Mont Blanc 4810 m n.p.m. we Francji, Stok Kangri 6153 m n.p.m. w Himalajach Indii oraz Island Peak 6189 m n.p.m. w Himalajach Nepalu.
Kamil Kacperak: Jak wyglądają Twoje przygotowania kondycyjne i fizyczne do zbliżającej się wyprawy?
Bogumiła Raulin: Właściwie przez cały rok regularnie biegam – więcej lub mniej. W zależności od tego, jakie mam możliwości. Mój synek Jeremi ma swoje potrzeby i niestety czasami nie mam tyle czasu, ile bym chciała poświęcić na bieganie. Od niedawna Jeremi ma rower i mamy taki patent, że ja biegnę, a on jedzie obok mnie na rowerku. Są jednak dni, kiedy mu się nie chce i wtedy odpuszczamy tę formę rekreacji sportowej. Oczywiście przygotowania fizyczne trwają cały rok i nie jest to jedynie bieganie. Przed samą wyprawą zwiększam częstotliwość ćwiczeń. Ostatnio przebiegłam ćwierćmaraton Biegnij Warszawo. Oczywiście cały czas staram się dobrze odżywiać, a przed samą wyprawą stosuję jeszcze specjalne dopalacze. Muszę niektóre rzeczy uzupełniać sztucznie, ponieważ nie jem w ogóle mięsa. Przez to jestem narażona na braki pewnych mikroelementów, żelaza i oczywiście magnezu. W zeszłym roku miałam straszny problem z brakiem magnezu. Było to bardzo bolesne.
KK: Oj, wiem coś o tym…
BR: Wiesz, to było tak, że dopóki szłam, to było jeszcze dobrze, ale gdy przystawałam, nie mogłam ruszyć nogą. Musiałam mieć spory niedobór magnezu już przed wyjazdem. Cztery dni wysiłku i wypłukałam cały zapas z organizmu. Podsumowując zajęcia sportowe przed wyprawą – pływanie, bieganie, czasami brzuszki. Dodatkowo mikroelementy, magnez i pyłek kwiatowy. Oczywiście w sezonie, gdy jest ciepło, to także wspinaczka po skałkach na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej.
KK: Opowiedz czytelnikom coś więcej o samym planowaniu wyprawy na Kilimandżaro. Wspominałaś we wcześniejszym wywiadzie, że to taka górka bez śniegu (śmiech).
BR: Tak, rzeczywiście na Kilimandżaro od kilku lat topnieje lodowiec. Zostało go tam już niewiele, ale mam nadzieje, że będę miała szansę go jeszcze zobaczyć. Jeśli chodzi o same przygotowania, wszystko zaczyna się od wertowania stron internetowych. Oczywiście głównie tych globtroterskich. Najważniejsza jest wiedza i doświadczenia osób, które były w miejscu, do którego planujemy wyjechać. Czytam fora, relacje i książki poświęcone mojej wyprawie. Po za tym podstawą każdego podróżnika – przynajmniej ja tak uważam – jest przewodnik lonley planet. Przewodnik ten jest przygotowany w różnych wersjach, pod różnych podróżników. Znajdziemy tam rozwiązania na wyprawę low-budget, czyli najmniejszy budżet, middle, czyli coś pośredniego. Można oczywiście spać w hotelu za 87 dolarów. Tak więc lonley planet daje nam takie podstawowe rozeznanie i pozwala na jakieś wstępne założenia przed wyprawą.
c.d. na kolejnej stronie
KK: Poznałaś kogoś w Afryce, kto pomaga Ci logistycznie przygotować się do wyprawy, czy może wszystko załatwiasz przy komputerze w domu?BR: Poznałam Tanzańczyka. Mamy na siebie namiary i kontaktujemy się. Te relacje są czasami dość zabawne. On cały czas próbuje wymóc na mnie, że powinnam mu już zapłacić. Ja natomiast próbuje to odwlec w czasie. Ostatnio zadzwonił i powiedział: – Potrzebujemy, by Pani zrobiła już teraz przedpłatę. Ja na to odpowiadam: – Dlaczego ja mam zapłacić za wyjazd już teraz? Ja jeszcze nie wiem, czy będę korzystała z waszych usług. Oczywiście bardzo chcę, ale decyzji jeszcze nie podjęłam. Niestety, trzeba w tych sprawach bardzo uważać i mieć ograniczoną pulę zaufania. Aczkolwiek czym więcej z nim rozmawiam, tym więcej się dowiaduję. Dla przykładu powiem, że na samym początku cena minimalna za nocleg wynosiła 18 dolarów. Później ta kwota w sposób magiczny zmniejszyła się do 10 USD, następnie do 7 USD, a na samym końcu zrobiło się 4 USD (śmiech). Pytam go: – Czy ja nie powinnam wziąć po prostu namiotu? Bo są tam wyznaczone pola campingowe. Odpowiedział wtedy, że nie ma sensu się wygłupiać, a za 4 USD na pewno coś się znajdzie. Dzisiaj jestem umówiona na rozmowę z Kenijczykiem i mam nadzieję, że dowiem się czegoś nowego. Warto też zaznaczyć, że w momencie, gdy zaplanuję sprawdzenie trzech miejsc noclegowych, to nie oznacza, że tam będę nocować. Będąc na miejscu często udaje się znaleźć lepszą ofertę – trzeba być elastycznym
KK: W jaki sposób komunikujesz się, gdy przyjeżdżasz na miejsce? Dla niektórych bariery językowe stanowią duży problem. Jesteś lingwistką i mówisz w co najmniej trzydziestu językach świata?
BR: (śmiech) Tak, świetnie mówię w suahili (śmiech). Nie, oczywiście nie mówię w tym języku. Na pewno przed wyjazdem nauczę się podstawowych zwrotów. Na szczęście takim uniwersalnym językiem na świecie jest język angielski, który znam. W Tanzanii i w Kenii bez problemu komunikuję się po angielsku. Po za tym jeśli ktoś naprawdę potrzebuje się dogadać, to poradzi sobie przy użyciu prostych gestów. Można też zawsze coś narysować. Sposobów jest naprawdę mnóstwo i dla mnie nie stanowi to żadnego problemu.
KK: Nie obawiasz się konfliktowych sytuacji z tubylcami? Wspominałaś poprzednio, że takie sytuacje się zdarzają. Jak sobie z tym radzisz?
BR: No cóż… Kenia graniczy z Somalią (śmiech), a Somalia jest chyba najniebezpieczniejszym krajem na świecie i każdy kojarzy ten kraj z napadami pirackimi. Stolica Kenii to Nairobi – też nie należy do najbezpieczniejszych miast. Jak sobie z tym radzić? Z racji tego, że jeżdżę sama, nie pozwalam sobie na robienie rzeczy nierozsądnych. Wychodzenie po zmroku nie wchodzi w rachubę. Niezależnie od tego, jak fajne jest miasto nocą i jak wspaniała znajduje się w nim knajpa. Należy się także starać wtopić w tłum (śmiech) i nie wyglądać jak turysta. Chociaż często jest to trudne.
KK: Szczególnie wtedy, gdy jesteś białą kobietą na czarnym lądzie (śmiech).
BR: No właśnie, ale będę się maskować, kupię sobie jakiś krem brązujący (śmiech). Przede wszystkim jednak pomaga zdrowy rozsądek i oczywiście zasada ograniczonego zaufania. Ja nie ufam nikomu. Oczywiście do każdego uśmiecham się i z każdym porozmawiam, ale z dystansem.
c.d. na kolejnej stronie
KK: Taka wyprawa jest dosyć kosztowna. Twoje poprzednie podróże realizowałaś samodzielnie. Czy tym razem jest podobnie?
BR: Tym razem chciałam to zrobić trochę inaczej. Mam sporą liczbę patronów medialnych i staram się pozyskać sponsorów. Przygotowałam szczegółowy program partnerski dla sponsorów i jestem cały czas otwarta na propozycje. Myślę, że nawet w Częstochowie znalazłaby się firma, która chciałaby zobaczyć swoje logo na szczycie Kilimandżaro. Jednak jeśli nie będzie sponsorów, wyprawa i tak zostanie sfinalizowana.
KK: Jakich ludzi spotykasz, wspinając się na szczyt? To są sami profesjonaliści, czy zdarzają się także zwykli turyści?
BR: Przekrój jest bardzo duży. Od Japonek, które wchodzą na górę w japoneczkach z parasolkami i sześćdziesięcioma tragarzami, którzy niosą ich 365 kosmetyczek, po ludzi, którzy potrafią podróżować po całym świecie przez pół roku. Ja niestety nie mam takiej możliwości. Są także zwykli turyści, którzy wykupili wycieczkę, mają swojego przewodnika i chcą obejrzeć coś ciekawego.
KK: Na szczycie sześciotysięcznika sprawa chyba wygląda trochę inaczej z tym przekrojem turystów…
BR: Na szczycie też spotyka się różnych ludzi. Oczywiście Japonki w japoneczkach zostają na dole. Przeważnie są to osoby, które wchodzą na tej wielkości górę nie pierwszy raz, a ci, którzy są po raz pierwszy, to ludzie przygotowani i zdeterminowani. Oczywiście nie wszystkim udaje się osiągnąć szczyt. Na tych wysokościach ciśnienie jest dwa razy mniejsze, rzędu 400 – 450 hPa. W normalnych warunkach ruch ręką nie stanowi specjalnego wysiłku, a na takiej wysokości może spowodować zadyszkę. Oprócz dobrej kondycji, aby wejść na szczyt trzeba mieć też odpowiednie nastawienie psychiczne. To jest bardzo duża przestrzeń, a sam szczyt atakujemy przeważnie w nocy. Idąc w ciemności nie widzimy celu naszej podróży. Część osób nie wytrzymuje tego wszystkiego i poddaje się. Byłam na takich wyprawach, gdzie człowiek miał szczere chęci, ale poddawał się i wracał. To naprawdę różnie wygląda.
KK: Co należy zrobić przed rozpoczęciem wspinaczki? Stoisz u podnóża góry i co robisz? Swoją wyprawę zgłaszasz gdzieś, ponosisz jakieś opłaty?
BR: Jeśli chodzi o Himalaje w Indiach, nie ma tam obowiązku opłat permitów. W Nepalu trzeba już taką opłatę wnieść. Jest ona liczona na grupę i uzależniona od jej wielkości oraz od wysokości góry. Wyprawa na Island Peak rozpoczyna się w Lukli (2804 m) i tam znajduje się księga, w którą wpisuje się swoje dane osobowe. Myślę, że niewiele by to dało, gdybym nie wróciła z gór. Dlaczego? Ponieważ nigdzie później nie zgłaszałam swojego powrotu i moment, kiedy ktoś by to odnotował, na pewno nie pomógłby w akcji ratowniczej. Jeśli chodzi o Kilimandżaro, nie ma możliwości samotnej wspinaczki. Jest obowiązek posiadania przewodnika. Nie mogę iść sama, stricte sama, muszę wynająć agencję, która udostępni przewodnika. Rezygnuję jedynie z tragarzy i wszystko niosę sama. Takie jest założenie główne tej wyprawy.
KK: Jaki ciężar będziesz nieść na plecach?
BR: Jeżeli nie dogadam się z przewodnikiem, będę nieść wszystko sama. Kuchenkę paliwową, jedzenie itd. Mam nadzieję, że całkowity ciężar plecaka nie przekroczy 18 kg.
c.d. na kolejnej stronie
KK: A co z wodą? Przecież ona dość dużo waży i chyba nie uwzględniasz jej w tych 18 kg?
BR: Jeśli chodzi o wodę, dogadałam się z agencją i mam zabezpieczony zapas. Woda faktycznie stanowi problem i sporo waży. Na pięć dni, jako całkowite minimum, wystarcza pięć litrów. Jednak przy takim wysiłku jest to zdecydowanie za mało. Powinno się wypić przynajmniej dwa litry wody dziennie. Na tych wysokościach ma to jeszcze dodatkowe znaczenie. Płyny rozrzedzają krew i czym więcej pijesz, tym lepiej znosisz obniżone ciśnienie.
KK: Masz jakiś patent na zmianę ciśnienia i tego konsekwencje?
BR: Patentów jest wiele. Na każdej nowej wyprawie uczę się nowych. Super jest przykładowo zupa czosnkowa. Oczywiście w drodze na szczyt jest ciężko taką zupę zdobyć (śmiech), ale pomaga sam czosnek, który można zjeść rozgnieciony podczas wspinaczki. Druga sprawa to sen. Ja gdy śpię, to nie robię tego w pozycji leżącej, a raczej w pozycji półleżącej – pod kątem 45 stopni. To naprawdę pomaga. Kolejną sprawą jest problem z górnymi drogami oddechowymi. Na dużej wysokości masz wrażenie, że twój nos jest całkiem zatkany. Ja smaruję się pod nosem maścią miętową, która sprawia, że mam wrażenie, że tlenu jest więcej. Powoduje, że łatwiej, bardziej rześko się nam oddycha. Oczywiście jest to swojego rodzaju oszustwo, ale mnie pomaga. Co poza tym… Dużo pić, dużo siusiać, nie spożywać obfitych posiłków. Lepiej jeść częściej i różnorodnie. Najlepiej, gdy są to posiłki wysokokaloryczne.
KK: Masz pięcioletniego synka. Jak radzisz sobie w sprawach rodzinnych? Wspierają Cię rodzice?
BR: Jest z tym pewien problem. Pochodzę z Trójmiasta. Moja mama mieszka tam cały czas i jest czynna zawodowo. Z Jeremim mieszkamy w Częstochowie sami. Gdy wyjeżdżam na wyprawę, mój synek jedzie do taty do Warszawy. Są to dla niego takie dodatkowe wakacje. Większym problemem jest rozłąka. Dwa pierwsze tygodnie są jeszcze spokojne. Właściwie pierwszy tydzień dla Jeremiego jest całkowicie beztroski. Taki urlop od mamy. Nie musi układać butów i sprzątać (śmiech). Najgorszy jest ostatni tydzień. Mamy oczywiście przez cały czas kontakt przez Skype. Piszemy maile i tak średnio raz w tygodniu mamy kontakt. Wiadomo, że w wysokich górach jest to niemożliwe. Jednak są momenty, że mam dostęp do internetu. Odbieram wtedy wcześniej nagrane filmy i wiadomości. W zeszłym roku dostałam filmiki, w których widziałam, co Jeremi robił, śpiewał dla mnie piosenki… Wywołuje to bardzo duże emocje – tęsknota się uruchamia, gdy człowiek jest tak daleko od domu.
KK: Pewnie jest dumny, gdy mama wraca…BR: Chyba nie (śmiech). On jeszcze chyba nie ma takiej świadomości. Bardziej go interesuje, gdzie teraz jadę i co mu przywiozę z wyprawy (śmiech). W ogóle to jest plan, żeby jeździć z nim. Oczywiście nie będą to wyprawy w góry i będą to kraje, w których jest bezpiecznie. Planujemy wyjazd do Indii i Tajlandii. Tam mamy przyjaciół i znajomych, więc z całą pewnością będziemy się starali tam pojechać.
KK: Być może wyrośnie na podróżnika…
BR: Zobaczymy, jaką drogę wybierze. Moi rodzice byli muzykami. Mama śpiewaczką operową, ojciec trębaczem, a ja jestem inżynierem trakcji elektrycznej (śmiech).
KK: Dziękuję za rozmowę.