Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Profesor Ludomira Grądman
Żeby być częstochowianinem, niekoniecznie trzeba się tu urodzić. Jest to pewnego rodzaju utożsamienie się z miastem, wynikającym z gniazda, które się tu założyło, z pracy, która jest lub bywa pasją życia, z sentymentami do miejsc i zdarzeń, które działy się tu i tylko tu właśnie. Bywa czasami, że starzy częstochowianie przydają blasku i splendorów przybyszom z innych stron świata i potem już razem stają się sławą i chwałą miasta.

Tak właśnie było w przypadku państwa Grądmanów. Ona o pięknym imieniu Ludomira, znakomita pianistka i pedagog, przyjechała do nas z Poznania. On zaś był, bo niestety już nie żyje, częstochowianinem od urodzenia, znanym i cenionym krytykiem i publicystą muzycznym, a przy tym człowiekiem eleganckim w takim dawnym, dobrym tego słowa znaczeniu. 

Pani Ludomira już w Częstochowie została potem profesorem w Instytucie Muzyki Akademii Jana Długosza i jednocześnie koncertowała jako pianistka z najlepszymi orkiestrami, nie tylko z kraju, ale i z Europy. Do dziś zresztą współpracuje z tą uczelnią, choć jest już, jak mówi o sobie, na zasłużonej emeryturze.

Określenie „emeryt” w żaden jednak sposób nie pasuje do niespokojnego temperamentu pani profesor. Bo Ona wciąż uczy studentów dobrej muzyki, takiej z pięknym brzmieniem i kulturą wykonawczą. Uczy także dorosłych na Uniwersytecie Trzeciego Wieku w Akademii Polonijnej w Częstochowie, a także gościnnie (znaczy non profit) w studium liturgii i muzyki Wyższego Seminarium Duchownego. – No bo póki zdrowie pozwala… – mówi.

DZIECIŃSTWO I MUZYKA

To, że urodziła się dziewczynką, a nie chłopcem, zawdzięcza swojemu ojcu i nie tylko w tym biologicznym znaczeniu, ale i metafizycznym również. Ojciec bowiem córeczkę (a nie syna),
 osobiście sobie wyprosił u samego świętego Andrzeja Boboli. A było to tak.

Odbywał się właśnie uroczysty pogrzeb tego bardzo polskiego świętego. W Katedrze Gnieźnieńskiej stała jego trumna, a wierni w niekończącym się szpalerze oddawali mu cześć. Był tam również jej ojciec z żoną, która była w zaawansowanej już ciąży. Ojciec na chwilę tylko położył rękę na trumnie świętego, ale zdołał wyszeptać prośbę: „Święty Andrzeju, błagam o dziewczynkę i żeby miała czarne oczy i umiała grać na fortepianie”.

Można nie wierzyć w cuda, ale w wypadku Ludomiry wszystko się spełniło. Święty oprócz czarnych oczu i zdolności muzycznych dorzucił jeszcze inteligencję, pracowitość, a także
nieprzeciętną urodę i wdzięk, emanujący z każdego gestu i słowa. W rodzinie Gruszczyńskich, z których wywodzi się Ludomira, wszyscy zarażeni byli bakcylem muzyki. Ojciec pięknie grał na fortepianie, dwaj jego bracia Jan i Adam śpiewali w Operze Poznańskiej, zaś dwie siostry ojca o przepięknych głosach występowały w chórze filharmonicznym.
 
Obecnie, rodzinna odnoga Gruszczyńskich, osiedliła się w Bydgoszczy, gdzie brat Jerzy jest śpiewakiem solistą w tamtejszej operze, żona Małgorzata gra na klawesynie w Capelli Bydgostienis, zaś dwie ich córki Barbara i Agnieszka upodobały sobie skrzypce i flet. Dzisiaj, kiedy profesor Ludomira Grądman opowiada swoim studentom, że w jej rodzinnym domu wykonywane było wspólnie i na głosy „Requiem” Mozarta, to nikt nie chce uwierzyć, że kiedyś
muzykowano w rodzinach dla samej przyjemności, a nie dla wszechobecnej teraz chałtury.

WOJNA I OKUPACJA

Całą rodzinę Gruszczyńskich, opowiadającą się stanowczo przy polskości, Niemcy po prostu wysiedlili z Poznania. Mieli 15 minut, aby spakować dorobek życia, a potem pociąg złożony z
bydlęcych wagonów zawiózł ich hen, aż w okolice Gorlic na Podkarpaciu. Oczywiście o nauce muzyki, o kształceniu dzieci i o karierach artystycznych mowy być nie mogło. Każdy dzień
tamtych wygnańczych lat poświęcany był jedynie przetrwaniu, w biologicznym sensie tego słowa.

Natychmiast po zakończeniu wojny cała rodzina Gruszczyńskich wróciła do Poznania. Nowe życie w tym mieście zaczynali od niczego, od przysłowiowej łyżki i miski. Ojciec znalazł gdzieś w kamienicy wolny strych, gdzie własnym sumptem przystosowano go do potrzeb mieszkalnych. Nie było w nim jeszcze koniecznych do życia mebli ani odpowiedniej ilości łóżek do spania, ale był już fortepian. Mebel niby ołtarz uświęcony należną atencją w codziennych ćwiczeniach. Ludomira miała przecież wyrosnąć na znakomitą pianistkę.

W średniej szkole muzycznej i na studiach w Akademii Muzycznej w Poznaniu taką jej zresztą karierę przepowiadano. Była – jak mówiono – niezwykle utalentowana, a przy tym bardzo piękna i pracowita. Trzy walory, które w zasadzie tworzą wielkich artystów. 

c.d. na kolejnej stronie

 


Wszystko to jako pierwsza dostrzegła ukochana profesor Ludomiry, znakomita pedagog i pianistka pani Olga Ilwicka–Dąbrowska. Przez pięć lat po studiach była u niej asystentem. W tym czasie już koncertowała na estradach filharmonicznych całego niemal kraju, a także za granicą, z moskiewskim Festiwalem im. Czajkowskiego włącznie. To był dla Ludomiry Grądman najlepszy jak dotychczas okres artystycznych dokonań. Właściwie przez sześć kolejnych lat jej nazwisko nie schodziło z afisza najlepszych scen muzycznych.

 

Współpracowała także z wieloma znakomitościami telewizyjnymi, jak na przykład z Januszem Cegiełłą, słynnym autorem audycji pt. „Słuchamy i patrzymy”. W pełni sił twórczych przygotowywała się również do wielce prestiżowego konkursu Bachowskiego w Stuttgarcie.

TRUDNE WYBORY

Przychodzą kiedyś do każdego człowieka… U Ludomiry przybrały postać niechęci do mężczyzn. Po pierwszym, nieudanym małżeństwie, postanowiła sobie, że już nigdy więcej nie pozwoli się
omotać żadnemu chłopu. Jej sztuka, jej muzyka muszą być najważniejsza. Wtedy akurat zaproponowano jej udział w Festiwalu Wieniawskiego w Szczawnie – Zdroju. Na ten festiwal przyjechał również z Częstochowy młody, ale znany już w kręgach muzycznych krytyk i publicysta Andrzej Grądman.
 
No i stało się. Już na pierwszym koncercie urzekła go piękną muzyką i urodą pewna młoda pianistka z Poznania. Co w takich przypadkach robi krytyk muzyczny? Pisze o niej artykuł z pochlebstwami. Ona potem przyszła podziękować i w taki oto sposób powstało jedno z najbardziej znanych w Częstochowie muzycznych małżeństw.

Potem nie było koncertu w Częstochowie, żeby nie słuchali go razem. Do dziś pani Ludomira bywa na każdym występie naszych filharmoników, bo – jak mówi – grają przecież jej przyjaciele, koledzy albo uczniowie, więc musi ich posłuchać. Ta zasada przyjaźni do muzyki i wykonujących ją artystów jest jej kanonem obowiązkowym.

– Moje życiowe wybory też były trudne – mówi pani Ludomira. Wszystkie kobiety artystki potykają się w końcu o taki dylemat, co wybrać? Karierę śpiewaczki, pianistki, aktorki czy
przyrodzone im biologicznie macierzyństwo. Niemało tragedii osobistych wynikło z takich rozterek. Rozpadały się rodziny na skutek artystycznego sukcesu, który zazwyczaj odbywał się kosztem najbliższych, albo zwyciężała potrzeba rodziny i wtedy nie dochodziły do skutku wspaniale zapowiadające się kariery.

– Ja wybrałam rodzinę, macierzyństwo i muszę powiedzieć, że nigdy tego nie żałowałam. Wszystko inne jest bowiem ulotne, niepewne, zależne od oklasków i koniunktury. A z muzyką mam wciąż nieustanny kontakt, nie tylko pedagogiczny, ale wykonawczy również. Koncertuję od czasu do czasu na różnych estradach, ale najchętniej gram z naszą częstochowską Orkiestrą Filharmoniczną, która jest po prostu najbliższa sercu. To jest ta moja pierwsza pasja z dwóch najważniejszych.

A ta druga?

– Widział pan moje córki?

– Tak, znam je przecież. Są piękne i mają w sobie ów spokój muzyki, który wyniosły z domu, gdzie najważniejsze są książki, teatr i słowo w pięknym jego brzmieniu, a także wszystkie
te imperatywy moralne, które czynią z nas ludzi prawdziwych.

 – Na koniec powiem tylko, że dzięki muzyce, ale również dzięki moim córkom i wnukom jestem szczęśliwa. Kocham je przecież jednakowo. 

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl