Jakakolwiek prohibicja jest eliminacją tego zjawiska zbiorowych emocji w ulubionym towarzystwie oraz w stylowym z założenia anturażu i w następstwie realizuje się alkohol po kryjomu, byle gdzie, byle jak, byle co i nierzadko z byle kim.
Kiedy radni Częstochowy podejmowali decyzje o prohibicji przy ulicy Dekabrystów, wielu rozsądnych ludzi słuchało tego z niedowierzaniem. Fundamentem bowiem każdej demokracji powinna być równość wszystkich jego obywateli, w tym prawo do prowadzenia działalności gospodarczej w miejscach tym prawem dopuszczonych oraz prawa do równego traktowania podmiotów gospodarczych. Powinno to dotyczyć również pawilonów handlowych przy Dekabrystów. Powinno. Ale właśnie tu wprowadzono bezwzględny zakaz sprzedaży i podawania wszelkich alkoholi.
Była to decyzja zupełnie kuriozalna i – żeby wykazać skalę hipokryzji z nią związaną – wystarczy powiedzieć, że owe pawilony stojące przecież w centrum miasta nagle z dnia na dzień stały się antyalkoholową enklawą Częstochowy. Tym bardziej absurdalną, że przecież w sąsiednich sklepach, ledwie o ulicę dalej, bez kłopotu można było kupić wszelkiego rodzaju zakazane na Dekabrystów napoje. Te same trunki można było kupić bez kłopotu w bufetach w Filharmonii, w Ratuszu, na Stadionie Miejskim, na kortach tenisowych w parku miejskim i wszystkich stacjach benzynowych. A w pawilonach przy Dekabrystów – nie.
I tu właśnie tkwiło owo bezprawie, prawem wtedy usankcjonowane. Wiadomo było przecież, że są ustawy precyzujące dokładnie okoliczności i przyczyny, dla których można pozbawić daną placówkę handlową prawa do obrotu wyrobami alkoholowymi. Ale potrzebna była ówczesnej władzy spektakularna akcja pacyfikacyjna i manifestacja siły w zaciemnianiu własnego dziadostwa i ignorancji przy organizacji osławionych juwenaliów. Zasada odpowiedzialności zbiorowej i czekistowskie domniemywanie winy wypełniły się treścią i w jednej chwili zlikwidowano wiele cenionych przez klientów lokali.
Argumentowano wtedy, iż uchwała owa będzie orężem w bezwzględnej walce o trzeźwość i morale społeczeństwa naszego miasta. Nie dodano tylko, iż zakaz ten obejmujący podawania piwa, wina
i innych legalnych alkoholi dotyczy tylko lokali na kawałku niewielkiej ulicy Dekabrystów, pośród setek innych ulic w prawie 230-tysięcznej Częstochowie.
Hipokryzja tamtych regulacji polegała również na tym, że stworzono w mieście jakiś bzdurny rezerwat antyalkoholowy, który już od pierwszych chwil mijał się z życiem i logiką. Stał się aberracją i taką negatywną ostentacją niechęci wobec całego środowiska studenckiego. Cały czas potem tworzono klimat wyjątkowości tego miejsca jako kwintesencji zła i zagrożenia dla miasta. Tymczasem zakaz podawania i sprzedaży alkoholu na terenie obiektów oświatowych jest ustawowy, a miasteczka akademickie posiadają swoją autonomię i zasady ich funkcjonowania należą wyłącznie do władz uczelni. Pawilony przy Dekabrystów nigdy nie były na żadnym terenie akademickim ani spółdzielczym, były i do dziś są punktami handlowymi, jakich w mieście setki.
Zamiast pubów nastąpiła promocja krzaków, zaułków, bram, skwerów i sklepowych progów, jako alternatywa dla zjawiska kulturowego, jakim niewątpliwie stały się puby w Częstochowie. Pogwałcono prawo uczciwych ludzi do wolnego handlu w rzekomej antyalkoholowej krucjacie. Zwolniono tym samym z zajęć powołane do tego odpowiednie służby, jak policja, straż miejska, władze sanitarne i fiskalne, a pozbawiono miasto dochodów i kilkudziesięciu miejsc pracy. Wypełniono przy tym postulat grupy wojowniczych, deklaratywnych raczej abstynentów z okolicy o nadanie im statusu nadobywateli, chronionych prawem nadanym z pogwałcenia praw innych.
Na handel alkoholami trzeba otrzymać od miasta tak zwana koncesję. Na osiedlu mojej córki wódką na trzy sklepy spożywcze tylko jeden nabija sobie kasę, bo ma wódczane zezwolenie. Ludzie z całego osiedla chodzą więc po alkohol do tego jednego sklepu i kupują tyle wódki, na ile mają pieniędzy. Robiliby to samo przy trzech alkoholowych sklepach, bo ilość sklepów z ilością wypitej wódki nie ma żadnego związku. Jest to przeważnie sprawa fatygi i pieniędzy, a nie gęstości wódczanych dystrybutorów.
cd. na kolejnej stronie
Kiedyś, za komuny, sprzedawano wódeczność tylko po godzinie 13-tej , twierdząc, że w ten sposób walczy się z alkoholizmem. Robiliśmy sobie z tej zasady niezłe kpinki, bo tak samo wtedy jak i dzisiaj są to jedynie hasła antyalkoholowe, którymi mydli się ludziom oczy, podczas gdy problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Na pewno nie w zakazach, ograniczeniach i nawoływaniach do prohibicji. Nikogo nie odzwyczai się od picia wódki, odcinając do niej dostęp, tak jak za pomocą haseł nie rozwiąże się żadnego problemu.
Kogo dzisiaj w sklepie monopolowym odstraszy widniejąca tam informacja o zgubnym wpływie alkoholu na zdrowie człowieka? Nikt tu przecież nie przychodzi po to, aby rozpamiętywać skutki nadużywania trunków. Moim zdaniem współistnienie antyalkoholowych plakatów z rzędem wódczanych półek ma jedynie uspokoić sumienia różnego rodzaju działaczy towarzystw trzeźwości z władzami miast włącznie. Ze sprzedaży bowiem i produkcji alkoholu i innych używek w znacznej mierze zbudowany jest budżet naszego państwa, a i samorządom pomaga również .
Mamy więc do czynienia z klasycznym konfliktem interesów państwa i społeczeństwa, jakby jedno było czymś innym niż drugie… W naszych więc polskich warunkach należy uczyć ludzi kultury picia alkoholu i zaangażować do tego wszystkie instytucje państwowe, społeczne i kościelne, zwłaszcza że problem wcale nie jest błahy ani marginalny. Wiadomo, że narodu od picia się nie odzwyczai. Trzeba więc tworzyć obyczaj rozsądnego spożywania alkoholu, bo właśnie z tym jest u nas najgorzej. Wprawdzie wszędzie na świecie pije się wódkę, ale nigdzie tak źle, tak nagminnie i tak do końca jak u nas. I za wcześnie wszystko to się zaczyna.
W czasie ostatniej studniówki w jednej ze szkół średnich naszego miasta tuż po północy czterech przyszłych maturzystów wyniosło z sali balowej dokładnie zaprawioną panią od w-f. Nikt się temu nie dziwił, bo nad ranem wszyscy na tej studniówce byli w stanie wskazującym na nadmierne spożywanie. Nikt widocznie wcześniej nie mówił młodzieży o kulturze picia. Ogłoszono tylko oficjalny zakaz przynoszenia mocniejszych trunków, żeby przepisom antyalkoholowym stało się zadość. Cała jednak studniówka była potem na gazie i nikt się nie dziwił. A przecież prościej było wcześniej powiedzieć młodzieży, że pozwolimy wam na alkohol, ale pod warunkiem, że pilnujcie się nawzajem, żeby pić alkohol godnie i z umiarem.
Byłem niedawno na meczu Rakowa. W czasie kontroli odebrano młodym ludziom wiele butelek z wódką i winem. To dobrze. Tak się powinno wracać do starej tradycji, że sport i alkohol to dwie
sprzeczności. Niestety, po meczu oddano kibicom zarekwirowane wcześniej alkohole. Zaraz więc na ulicy zaczęło się pijaństwo. Prosto z butelek, i już nawet nie pamiętam, czy na cześć zwycięstwa Rakowa, czy z rozpaczy po przegranej. Chwilę potem rozległy się gardłowe i wulgarne śpiewy podpitych szalikowców, którzy teraz są na ulicy niczym święte krowy, nietykalni, bezkarni.
Nikt ich nie „zwija” do izby wytrzeźwień, żeby mieli nauczkę na następny raz. Na naszych oczach powstał kolejny, zły pijacki obyczaj i nikt go jakoś nie zwalcza. Najłatwiej bowiem w tej pozornej antyalkoholowej walce posługiwać się hasłami, deliberować o ilości sklepów z alkoholem, cofać koncesje kawiarniom i małym pubom, niźli pomyśleć, jak skutecznie propagować kulturę picia i pozwolić na rozwój miejsc, gdzie jego spożycie jest kontrolowane, ograniczane odpowiednimi cenami i bezpieczne.
A dziś już wiadomo, że prohibicja na Dekabrystów niczego nie rozwiązała, bo nie mogła. Ale przynajmniej w końcu tej prawie dziesięcioletniej smuty na „Deka” okazało się, ze mamy jednak wśród rajców ludzi, co w głosowaniach nad istotnymi sprawami nie zostawiają w partyjnej szatni swojego zdrowego rozsądku i twarzy, jak lichej kapoty.
autorzy: Andrzej Kalinin i Jacek Wrzalik