Gdy mi sąsiad o tym wszystkim opowiadał, przypomniałem sobie nagle, jak to było ze mną, gdy ponad siedemdziesiąt lat temu pierwszy raz w życiu miałem pójść do szkoły. To było jakoś
tuż po zakończeniu wojny. Któregoś wieczoru wrócił do domu nasz stryj. Był wciąż w partyzanckim mundurze, takim przerobionym z niemieckiej „panterki”, ale z orłem w koronie na czapce i karabinem na ramieniu.
Z wrażenia nie mogłem w nocy zasnąć. Rano usłyszałem jego głos:
– Chłopcy jeszcze śpią?
– Śpią – odpowiedziała matka.
Podszedłem do uchylonych drzwi i spojrzałem przez szparę do kuchni. Matka siedziała za stołem i przebierała jakieś zielsko. Stryj oparty o okno palił papierosa.
– Podłóż do pieca – powiedziała do niego matka. – Pokrzywę trzeba sparzyć we wrzątku, to będzie miała smak szpinaku.
Stryj odsunął fajerkę i wrzucił pod blachę parę patyków drewna. Ogień buchnął i rozjaśnił mu twarz. Przez moment był zupełnie podobny do mojego ojca. Pamiętam, że wtedy jakoś mocno ścisnęło mi się serce i to tak bardzo, że do dzisiaj pamiętam tamten ból.
– Śniło mi się dzisiaj – powiedziała matka – że odprowadzałam chłopców do szkoły.
Położyła ręce na kolana, ale ciągle trzymała w nich pęk zielonych, młodych pokrzyw.
– Ciekawa jestem, kiedy uruchomią szkoły. Dzieci powinny się uczyć.
– Pewnie juz niedługo – odpowiedział stryj. – Wojna się przecież skończyła. Znowu będziesz chodziła na wywiadówki, czekała na powrót synów z harcerskich wycieczek i martwiła się
zdartymi na boisku butami. Życie znowu wróci do normy. Już niedługo, zobaczysz.
Słuchałem tej rozmowy dorosłych trochę jak pięknej i nieprawdziwej bajki. Matka wciąż siedziała z rękami na kolanach, zapatrzona gdzieś przed siebie, jakby to wszystko widziała.
– Potem – mówił dalej stryj – będziesz opowiadała wnukom, jak to było w czasie wojny. W szkołach będą ich uczyć różnych mądrych rzeczy o bitwach, sojuszach, polityce i dyplomacji, a ty im opowiesz, jak przyrządzałaś szpinak z młodej pokrzywy i jak drżałaś przez te
wszystkie dni okrutnej wojny o los swoich bliskich.
Byłem tą rozmową wręcz zafascynowany. Po sześciu przecież latach niemieckiej okupacji miałem po raz pierwszy zasiąść w uczniowskich ławkach i zabrać się do nauki. Byłem już wtedy prawie 11-letnim chłopcem, ale tak naprawdę pojęcia nie miałem, jak wygląda taka normalna, prawdziwa szkoła, z ławkami, tablicą do pisania, dzwonkiem na przerwy, z katedrą
dla nauczyciela. W czasie wojny i okupacji szkoły były przecież pozamykane i tylko co bardziej światli rodzice wysyłali swoje dzieci na tzw. tajne komplety.
Edukacja tego typu odbywała się w pełnej konspiracji w prywatnych domach, po dwoje, troje dzieci. I był to cykl kompletny, znakomicie zorganizowany, bo od podstawówki po uniwersytet. Uczono nas tam języka polskiego, historii ojczystej, fizyki i matematyki, a wykładowcami byli bohaterscy i patriotyczni polscy nauczyciele. Bo to prawda. Za tego typu „przestępstwo” wielu z nich wywozili Niemcy do obozów śmierci w Oświęcimiu czy Dachau.
Tamta moja pierwsza inauguracja nowego roku szkolnego odbyła się na boisku przyklasztornym ojców cystersów w Jędrzejowie, pod masztem z pięknie powiewającą na wietrze biało-czerwoną flagą. Była nas wcale niemała gromadka dzieci, sporo już przez wojnę opóźnionych w nauce. Najpierw ustawiono nas wszystkich w dwuszeregu, a kierownik szkoły zapytał:
– Kto z was umie pisać i czytać, niech podniesie rękę do góry.
– A kto zna cyfry i litery?
– A kto niczego nie umie?
Z tych ostatnich utworzono klasę pierwszą. Ja dzięki wcześniejszym tajnym kompletom umiałem już pisać i czytać, więc kierownik przydzielił mnie do klasy czwartej. Nie byłem więc „durnym” pierwszakiem.
Tamtą scenę z rozpoczęcia roku szkolnego przypominam sobie właściwie zawsze, ilekroć pierwszego września patrzę na naszą młodzież inaugurującą nowy rok szkolny. Przyjemnie ich widzieć, jak gromadami oblegają ławeczki w Alejach i stoliki ulicznych kafejek. Wszędzie ich wtedy pełno. Zrywają się gdzieś potem nagle, niczym stado młodych ptaków, i gdzieś odlatują, żeby po chwili wrócić znów w to samo miejsce, z tą samą co poprzednio młodzieńczą beztroską.
To dobrze, myślę sobie, że dla tych młodych ludzi każda kolejna rocznica września jest jedynie datą w tragicznym kalendarzu naszych ojczystych dziejów. Nie znaczy to oczywiście, że o minionych czasach, o wojnie i okupacji powinni zapomnieć. Przeciwnie. Są to przecież nasze wspólne, pokoleniowe dzieje i szczególnie młodzież powinna wiedzieć, jaką cenę zapłacili ich ojcowie i dziadkowie, by oni mogli żyć teraz szczęśliwie, w niepodległej już ojczyźnie z całą Europą do dyspozycji.
Gdy sobie to wszystko uświadomią, to kto wie, może któremuś z tych młodych przyjdzie do głowy myśl, że ten oto podparty laską „stary wapniak” z przypiętym do klapy marynarki orderem powstańczym albo Krzyżem Walecznych był ongiś takim jak oni dzisiaj kozakiem?
I wtedy kto wie? Może nawet ustąpią mu miejsca w tramwaju.