Drzewa stały tu jak dawniej, w śnieżnych czapach, na szybach okien w gajówce widać było mroźne płaskorzeźby, a na plac przed leśniczówką, jak kiedyś saniami, zjeżdżały teraz modne, terenowe samochody z myśliwymi. Jutro razem ze świtaniem miało rozpocząć się polowanie. Za stary już jestem, żeby brać w nim udział, ale ciekawiło mnie bardzo, jakim zmianom w międzyczasie uległ piękny kiedyś myśliwski obyczaj.
Może jest to sprawa upływu lat i nowych obyczajów, ale wydaje się, że dzisiaj jakby brakuje trochę atmosfery tamtych łowów. Flinty myśliwskie są dziś prawie doskonałe, wyposażone w przeróżne lunety i noktowizory z odpornymi na wilgoć nabojami. Myśliwi też jakby bardziej tacy niecierpliwi, ot odstrzelić co należy, wsiąść w samochód i wrócić do domu.
Tak sobie o tym wszystkim myślałem, a potem już przy ognisku, gdy podawano sobie do rąk piersiówkę z jałowcówką, żałowałem bardzo, że nie zaproszono tu trębacza, który jak kiedyś odtrąbiłby na koniec polowania hejnał na śmierć dzika, jelenia, lisa czy sarny. Bo dopiero wtedy można by powiedzieć, że odbyło się tu prawdziwe misterium łowieckie.
Przy tamtych polowaniach przed laty kręciłem się obok myśliwych już od samego świtania. Niebo świeciło jeszcze dużymi, zimowymi gwiazdami, a garnuszek z gorącym, wiejskim mlekiem parzył dłonie. Wtedy właśnie odbywało się losowanie stanowisk. Niby każde było dobre, ale ja zawsze pragnąłem, żeby wujek Janka wylosował to obok rzeki, bo tam zwierzyna uciekała przeważnie wpław. A do zwierząt walczących z topielą strzelać nie było wolno. Podobnie zresztą jak do zająca, który „stanął słupka”, do kaczki na wodzie, siekącej kuropatwy czy lochy prowadzącej małe. Tak bowiem stanowił honorowy kodeks myśliwski.
Pytałem niektórych myśliwych, czy dzisiaj tamten obyczaj jest również przestrzegany. Twierdzili, że tak, że prawdziwi „polowacze” są tym zasadom wierni. Zawsze byliśmy przecież krajem wielkich i mądrych myśliwych. Potwierdzają to nawet karty naszej narodowej literatury. Każdy myśliwy, nim ukończył terminowanie łowieckie i otrzymał broń do ręki, starał się przeczytać „Puszczę” Ejsmonda i „Sobola i panny” Weyssenhoffa, bo są tam niczym w biblii usankcjonowane zasady łowieckiej godności.
Ja przy tamtych przed laty nagonkach uwielbiałem wręcz takie opowieści. Sadowiłem się między uczestnikami polowania, dokładałem polan do ogniska i słuchałem, słuchałem… W każdej takiej opowieści było przecież coś niesamowitego. Jakiś jeleń na przykład, o bajecznym porożu, który tylko przy pełni księżyca wychodził na rykowisko. Albo o lisie przecherze, cwaniaku nad cwaniaki, albo o odyńcu wielkim jak koń. Jasiu Hatys, gospodarz tego polowania, twierdzi, że w każdym większym leśnym kompleksie do dziś są takie miejsca z zaczarowanym jeleniem i wielkim odyńcem, bo wciąż w poświacie księżyca spotyka je każde następne pokolenie myśliwych.
Najbardziej jednak lubiliśmy słuchać opowieści, w których zwierzęta były górą, gdy udawało się im przechytrzyć człowieka. W tym bowiem zaklęty jest cały urok łowiectwa, kiedy szansa potyka się z możliwością. Dziś, przy całej tej nowoczesnej broni myśliwskiej, wszystkich tych ambonach i rejonach łowczych, zwierzęta nie mają szans w spotkaniu z człowiekiem. Dlatego w naszych lasach niestety coraz mniej jest zwierzyny, a leśnicy prawie osobiście znają wszystkich swoich podopiecznych.
W tym temacie, że tak powiem, Janek Hatys tam w Małogoszczy opowiedział nam bardzo fajną anegdotkę na temat współczesnych polowań. Oto ona.
Do lasu na polowanie przyjechał jakiś ważny gość. Razem z leśniczym weszli na ambonę i czekają. Po chwili na polanę wbiega zając. Leśniczy od razu w krzyk:
– Nie strzelać!!! Niech pan nie strzela! To jest Małgosia. My do Małgosi nigdy nie strzelamy.
– Aha.
Po jakimś czasie na polanie pojawia się znów zając. A leśniczy w krzyk:
– Strzelaj pan! Teraz pan strzelaj! To jest Adaś. My do Adasia zawsze strzelamy.