Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Lato, wakacje i wspomnienia.
Trzeba upływu lat i pewnej dojrzałości z tym związanej, żeby stwierdzić z całą pewnością, że wszystkie nasze, choćby najwspanialsze urlopy, nigdy nie były ani tak dobre, ani tak szczęśliwe jak najgorsze nawet wakacje w młodości. Bo co młodość, to młodość...

Znany częstochowski aktor Andrzej Iwiński twierdzi nawet, że właściwie wszystko w życiu zmienia się na gorsze od momentu, kiedy kończą się nam wakacje, a zaczynają urlopy. Jest w tym chyba sporo prawdy, bowiem gdzieś tam na styku owych odchodzących w przeszłość wakacji a zaczynających się właśnie urlopów znajduje się ów życiowy zwrot, między młodością a dojrzałością, którego już nigdy i nikomu nie udaje się ani zmniejszyć, ani zatrzymać. Wszystko wtedy nagle poważnieje, dorośleje, staje się innym, jakby już trochę nie naszym życiem…
Tylko lato, na całe szczęście ze swoimi ciepłymi urokami, próbuje nam tę zmianę wynagrodzić. Ubywa nam wtedy trochę lat, młodniejemy jakby i chcąc nie chcąc stajemy się podobni do siebie z tamtych niegdysiejszych wakacji.
Zapewne sprzyja temu fakt, że swoją całoroczną codzienność traktujemy niczym coś w rodzaju smugi cienia, z której dopiero w okresie lata próbujemy wyjść na światło beztroskiego życia. Im bardziej byliśmy zapracowani, tym beztroska większa. Może właśnie z powodu takiej beztroski dawne wakacje pamiętamy dłużej i serdeczniej niźli późniejsze, najokazalsze nawet urlopy.
Tego to właśnie typu letnio-wakacyjne nostalgie naszły mnie jakoś w trakcie ostatniego weekendu, więc namówiłem swoją córkę i pojechaliśmy sobie razem w taką sentymentalną podróż do miejsc, które z czasów młodości najbardziej zapadły mi w pamięć.
Dawno tu nie byłem, więc jechałem samochodem wolniutko i z uwagą rozglądałem się po okolicy. To tu właśnie przed laty, w Górach Świętokrzyskich, spędziłem jedne z najwspanialszych swoich wakacji. Tak jak kiedyś, dziś również rzeka „Wierna” wiła się pięknie między starymi wierzbami, tworzyła zakola zielonych łąk z oczkami wodnymi, pełnych za moich młodych lat wodnego ptactwa i pasącego się obok bydła w towarzystwie, największych jakie w życiu widziałem latających bąków, zwanych gzami. Harcerze bardzo chętnie rozbijali tu obozy, bo rzeka toczyła czyste wody, a lasy były przepastne, pełne grzybów i z zapachem świerkowego igliwia.
Tego lata też było tu kilka obozowisk więc jedno z nich postanowiliśmy odwiedzić. Ciekawiło mnie bowiem, czym różnią się one dziś od tych dawnych, moich harcerskich obozów. Na drodze stanął nam jednak jakiś zawodowy ochroniarz i zapytał krótko: gdzie?
Zaskoczył nas tym. Bo nie harcerz stał tu na warcie, jak to ongiś bywało i jak śpiewało się w piosenkach przy rozpalonych ogniskach, lecz jakiś wynajęty osiłek, ostrzyżony na łyso. Wpuścił nas jednak do obozu po małej perswazji, ale zobaczyć to żeśmy już wiele nie zobaczyli, bo harcerze ładowali się właśnie do autobusów i wyjeżdżali gdzieś na wycieczkę.
– Po co więc z miasta przyjechali na łono natury? – myślałem. – Skoro jeżdżą autobusami?
Co było robić? Powędrowaliśmy sobie z córką dalej brzegami „Wiernej Rzeki”, tej opisywanej kiedyś przez Stefana Żeromskiego, i oglądaliśmy okolice. Zmian oczywiście było dużo, ale i wspomnień odżyło niemało. Wprawdzie pobliska cementownia „Małogoszcz” dokumentnie zapaćkała rzekę, za to w lasach przybyło wiekowych drzew i nowych cienistych parowów.
Wtedy to, jakby dla zobrazowania wspomnień, zza skałek bielejących przy zakolu rzeki, wymaszerował wprost na nas najprawdziwszy harcerski hufiec.
– „Gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła maj” – śpiewali sobie starą, nieśmiertelną, skautowską piosenkę i kiedy zbliżyli się do nas, zobaczyłem na ich czele mojego dawnego gimnazjalnego kolegę, Mirka Woźnicę, pełniącego, jak się później okazało, funkcję wychowawcy w domu poprawczym w Zawierciu. Harcerstwo było bowiem w tym zakładzie jedną z ważnych metod wychowawczych, polegających na prostowaniu młodych, pokrzywionych przez życie charakterów.
Mirek, stary wysłużony harcmistrz, przywiódł więc swoich druhów w miejsce, które zapamiętał jeszcze z czasów swojej młodości, gdy wakacje miały najznakomitszy smak lata, przygody i zabawy.  
Jeszcze tego samego dnia wieczorem siedzieliśmy pośród jego harcerzy przy ognisku i śpiewaliśmy z nimi różne skautowskie i biesiadne piosenki, a potem Mirek opowiedział mojej córce, jak to przed laty jej tata w tych oto lasach zdawał egzamin na sprawność harcerską „leśnego człowieka”.
– Zamiast nocować w szałasie zbudowanym przez siebie z gałęzi i liści, twój tata całą noc przesiedział wysoko na gałęzi drzewa, bo bardzo się przestraszył buszujących po lesie dzików. Harcerz, a takiego miał pietra – śmiał się ubawiony bardzo swoją opowieścią.  

Była już prawie noc, kiedy wracaliśmy z córką do domu. – A z tą harcerską sprawnością „człowieka leśnego” to było trochę inaczej – powiedziałem do córki. Nieprawdą jest bowiem, że to ja przesiedziałem całą noc na drzewie. Prawdą jest natomiast, że właśnie Mirek Woźnica zamiast spędzić noc w zbudowanym przez siebie szałasie, przestraszył się dzików i uciekł na drzewo. Moja córka zaczęła się wtedy śmiać.
– Tata – powiedziała. – Czy to teraz ważne? Przecież to było tak dawno, tak dawno…
– No to co, że dawno – zaprotestowałem. – Wspomnienia też są ważne. Wyobrażasz sobie życie bez wspomnień?

                                                                                                      

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl