Zwyczajnym ludziom strach przecież teraz chodzić na mecze piłkarskie. Trwała tam permanentna, kibicowska wojna. Jakoś chyba na wiosnę widziałem w Krakowie pewną scenkę, symptomatyczną chyba dla naszego, współczesnego futbolu. Oto od strony dworca kolejowego jechał środkiem ulicy policyjny samochód z migającym światłem, a za nim w kordonie ubranych na czarno antyterrorystów prowadzeni byli na miejscowy stadion przyjezdni kibice.
Tam, jak się dowiedziałem, na czas meczu umieszczano ich w takiej specjalnej, metalowej klatce, zamykanej na kłódkę, niczym jakieś dzikie i niebezpieczne zwierzęta. Miało to zapobiec rozróbom na stadionie. Po meczu znów policja ich eskortowała na dworzec, zamykała w oddzielnych wagonach, które oni permanentnie dewastują. Tak podobno dzieje się w każdym polskim mieście, gdzie grają piłkarze.
I co? Nie jest to wszystko chore?
Ja niestety nie chodzę już na mecze piłki nożnej. Nie żebym nagle przestał kochać ”kopaną”, ale jak większość rozsądnych ludzi po prostu boję się chuliganów i boiskowych bijatyk. Każdy mecz w takich warunkach traci swój niepowtarzalny urok sportowej fascynacji i staje się podszyty strachem. Wolę więc bezpiecznie oglądać mecze w telewizorze. Wiem, że to nie to samo, nie ten nastrój i nie te emocje, jakich na przykład doświadczałem kiedyś przed laty na stadionie częstochowskiej „Skry” przy ulicy Pułaskiego. Niestety, nie ma już tamtego stadionu i zniknęła mi gdzieś z pola widzenia wtedy ukochana drużyna.
Do dziś zresztą mógłbym opowiadać o jej zawodnikach. Borowieckim w bramce, braciach Orłowskich, Łyscarzu, Zejfrdzie. Ale najbardziej ulubionym piłkarzem był wtedy środkowy napastnik „Skry”, szybki i bramkostrzelny Halkiewicz. To był dopiero idol – mówiąc dzisiejszym slangiem. Żaden dzisiejszy futbolista nie mógłby się z nim równać. Cechowała go taka elegancja w każdym zagraniu, w każdym ruchu na boisku… To była wielka sportowa klasa i poza sportowa również.
Dorównać mu w tym względzie mógł jedynie pan Włodarczyk z „Victorii”. Obydwa częstochowskie kluby, „Skra” i „Victoria”, grały wówczas w II-giej lidze, a lokalne derby tych drużyn ściągały na stadion pod Jasną Górą całe niemal miasto. Raz Skra była „pany”, raz Victoria.
Długo po każdym z takich meczów dyskutowali kibice przy stolikach u „Gospodarka”, w „Polonii” czy u „Ogrodniczka”. Rozpamiętywano piękne parady bramkarzy i popisy strzeleckie napastników.
Miałem na tym stadionie swoje ulubione miejsce. Obok mnie, niezmiennie na każdym meczu, siadał sławny w tamtych czasach szachowy mistrz Polski, późniejszy wykładowca Politechniki Częstochowskiej, profesor Czarnota. Razem entuzjazmowaliśmy się meczem. Gdy „Skra” strzeliła gola, ściskaliśmy sobie dłonie, a wbijaliśmy wzrok w ziemię, gdy uczynili to przeciwnicy. Nigdy nie rozmawiałem z Nim prywatnie, ale zawsze kłanialiśmy się sobie na ulicy, bo łączyła nas obu miłość do tej samej, piłkarskiej drużyny.
W tamtych czasach bowiem na meczach piłki nożnej spotykali się różni ludzie, w różnym wieku i o różnym statusie społecznym. Obok mnie, młodego wówczas chłopaka, kibicował rzeczony wyżej profesor politechniki, a ławkę wyżej – ksiądz proboszcz od świętej Barbary, niżej zaś – facet z czerwonym nosem, który przy każdej zmarnowanej sytuacji przez Skrę przysięgał Bogu, że już więcej na mecz nie przyjdzie.
Wszystkich nas, kibiców, łączył przecież jednakowy afekt do ukochanej jedenastki, za sprawą której raz byliśmy szczęśliwi, innym znowu razem bliscy rozpaczy. Razem przecież z zawodnikami na boisku tworzyliśmy ów specyficzny nastrój sportowego święta. Nikt tam nie wywoływał żadnych burd, nikt nie rozbijał okien w autokarach drużyny, która w rywalizacji sportowej okazała się lepsza. Obowiązywał piękny, honorowy kodeks sportowy, w myśl którego przed zwycięzcą należało z szacunkiem pochylić głowę.
Boże wielki, gdzie tamte czasy? Może wrócą za sprawą zakończonego właśnie Euro 2012.
„Koko, koko euro spoko
piłka leci gdzieś wysoko…”