Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Kochajmy się nie tylko w walentynki!
Powariowali z tymi walentynkami! Panienka z telewizji mówiła wczoraj, ze jest to tradycyjne święto zakochanych... 

Guzik tam tradycyjne. Pojawiło się u nas wcale nie tak dawno, a o tradycji możemy mówić dopiero, gdy trwa coś wiek lub dwa, a nie kilka czy kilkanaście lat. Propaganda w tak zwanych mediach zrobiła jednak swoje, no i zaczęliśmy już tak in gremium świętować Dzień Zakochanych. Mnie, musze przyznać, nie bardzo to obchodzi, bo od lat już obchodzę przecież Dzień Dziecka i Dzień Kobiet, Dzień Babci i Dziadka, więc jedno święto w tę czy w tę nie robi mi już żadnej różnicy.

Aż tu wczoraj moja wnuczka Ania przysłała mi „esemesa”, a tam stało napisane tak: „Dziadku! Z okazji dnia zakochanych przesyłam ci najlepsze życzenia wszystkiego najlepszego, bo my się obydwoje kochamy, prawda?”.
 
 No, patrzcie, patrzcie pomyślałem, znaczy z tych walentynek robi się święto takie bardziej uniwersalne, nie tylko dla młodych, ale dla wszystkich, co się kochają. Zmotywowany tą myślą kupiłem swojej żonie bukiecik kwiatków, ale nie przyznałem się, że to z okazji walentynek. Powiedziałem, że w podzięce za pierogi, jakie w niedzielę zrobiła mi na obiad. Bo rzeczywiście były pycha, z kapustą i grzybami.

 Więc te walentynki mocno mnie jednak zainspirowały. Zacząłem grzebać w Internecie, żeby się więcej na ten temat dowiedzieć. Opinii było tam sporo i bardzo różnych. Od zachwytów po
 zupełną negację. Te ostatnie mówią, że całe te walentynki, zwane także świętem zakochanych, to jest jeden taki wielki komercyjny pic. Taki sam, jak w przypadku listopadowego „hallowenu”, obchodzonego w zastępstwie dnia święta zmarłych. Obydwie te imprezy wymyślili Amerykanie, dla których biznes i komercja ważniejsze są od wszystkich sentymentalnych czy miłosnych uniesień. Dziwi tylko, dlaczego datę owych walentynek wyznaczyli akurat na 14 lutego. Przecież nam Europejczykom fale uniesień sercowych od wieków kojarzą są z wiosną, majem i kwiatami. A tutaj nagle takie święto w samym środku zimy! Ano podobno dlatego, że wtedy właśnie imieniny obchodzi święty Walenty, patron zakochanych, więc ten dzień pasuje do takiego dnia jak ulał.
 
Ten Walenty to był zakonnik i żył bardzo dawno temu, bo gdzieś w III wieku naszej ery. Podobno ówczesny cesarz rzymski Klaudiusz II zabronił dawania ślubów wszystkim młodym mężczyznom, gdyż uważał, iż legioniści wolnego stanu są o wiele lepszymi żołnierzami niż faceci żonaci. Sprzeciwił się temu ów zakonnik Walenty, który – łamiąc cesarskie zakazy – w tajemnicy wiązał ślubami wszystkie zakochane pary, za co został potem ogłoszony świętym.

Ho, ho, też mi mecyje. Przecież u nas za komuny też byli księża, którzy w tajemnicy i potajemnie dawali kościelne śluby różnym partyjnym aktywistom i nikt ich jakoś patronami zakochanych nie ogłosił. A świętego Walentego tak. Ponadto uczyniono go jeszcze (uwaga!!) patronem osób chorych umysłowo, hi, hi, hi.

Chociaż logicznie rzecz biorąc nie ma w tym niczego dziwnego ani nadzwyczajnego. Każda przecież miłość ma coś w sobie z takiej właśnie choroby. Ileż to idiotyzmów czynią ludzie pod
wpływem zakochania… Wieszają się na przykład, w łeb sobie strzelają, kurki gazu odkręcają. Ja znam nawet takich, co się z miłości żenili.

c.d. na kolejnej stronie

 


Ale wracając do walentynkowego święta. Otóż nurtuje mnie najbardziej dylemat, dlaczegóż to ludzie właśnie 14 lutego mają kochać się najmocniej? Prawdą jest, iż miło jest dostać od bliskiej osoby kwiaty czy jakiś ładny prezent lub zostać zaproszonym na romantyczną kolację. Ale czy potrzebny jest do tego specjalny dzień, narzucony nam z góry? Czy nie lepiej gdybyśmy okazywali sobie miłość, przyjaźń czy sympatię bez powodu i przez cały rok?

 

 
Takie niewymuszone oznaki serca cenione są zdecydowanie mocniej, zwłaszcza gdy pojawiają się spontanicznie i nie są nam narzucane przez komercję lub datę w kalendarzu.
Wiem, że na nic się zda takie gadanie. Walentynki zadomowiły się u nas na dobre, gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (Boże, jak to dawno brzmi!) i od razu spotkały się z aplauzem wszystkich młodych ludzi. Stało się też czymś w rodzaju święta ludowego o masowym charakterze. Bulwersowało na początku. Zwłaszcza dla ludzi przywykłych do starych, polskich tradycji, okazało się świętem, no co tu dużo mówić, mocno kiczowatym, z tymi wszystkimi jarmarcznymi zabawkami, serduszkami, szablonowymi pocztówkami z napisem love story, podczas którego zarabiają głównie centra handlowe, restauracje, kawiarnie, kwiaciarnie i cukiernie.

My starsi próbowaliśmy mitygować. Przeciwstawiać tym walentynkom nasze polskie tradycyjne święto zakochanych, zwane Nocą Świętojańską albo Sobótkami, kiedy to z 23 na 24 czerwca dzień przesila się z nocą i wróżyło się wtedy miłosne nadzieje.
 
Należę do ludzi, którzy nie dzielą z dostojnymi starcami krytyki współczesności, nie mówię „drzewiej inaczej bywało”. Jestem pewien, że miłość, a szczególnie te „pierwsze
kochania”, są najpiękniejsze w życiu. Chodzi tylko o formę i sposób, w jakich się je wyraża. Duża część naszego społeczeństwa niezbyt chętnie patrzy na wciskanie w polską kulturę obcych zwyczajów. Ale sama idea „święta zakochanych” jest według mnie bardzo sympatyczna. Może warto by tylko zezowatego pluszaka z uczepionym do ucha plastikowym serduszkiem zamienić na jedną pąsową różę, a kiczowatą kartkę z życzeniami zastąpić prawdziwą poezją? Takie bowiem uniwersalne wartości jak miłość i przyjaźń pielęgnować należy stale, bez szukania pretekstu dla słowa „kocham”. 

Z czasów mojej młodości pamiętam kilka takich sobótkowych nocy dla zakochanych. Biegliśmy wtedy z kolegami nad Wartę, gdzie o północy z 23 na 24 czerwca dziewczyny najpierw plotły wianki z kwiatów, a potem z zapalonymi świeczkami puszczały je w dół rzeki. Była to wróżba dla dziewczyn i chłopaków, którzy mieli się ku sobie. Wianek musiał być wrzucony do rzeki, nie do jeziora, bo woda stojąca była symbolem zastałych uczuć i starych miłostek i trzeba było je zlikwidować, wymazać.

Jeśli wianek został wyłowiony przez kawalera, oznaczało to dla panny szybkie zamążpójście. A jeśli utonął lub zaplątał się w sitowiu, to jej groziło staropanieństwo, a jemu samotność. Podkochiwałem się wtedy w pewnej pięknej Kamili Burskiej, nauczycielce podstawówki w Słowiku, gdzie kierowniczką była moja ciotka. Obserwowałem więc jej wianek, z zapaloną świeczką płynący po Warcie. Biegłem z innymi chłopakami wzdłuż rzeki, bo każdy z nas chciał wyłowić z jej nurtu wianek upatrzonej dziewczyny. Wróżba przepowiadała bowiem, że wtedy będą razem. 

Niestety, wianek mojej Kamili utknął gdzieś w zaroślach i pewnie dlatego nigdy już potem jej nie zobaczyłem. I powiedzcie mi teraz, jak tu nie wierzyć w starodawne wróżby?

Z całej tej mojej opowieści o „dniach zakochanych” kiedyś i teraz, jeden nasuwa się wniosek. Nieważne kiedy i jak to święto obchodzimy. Ważne, żeby czynić to pięknie i szczerze. 
 I tak też, walentynkowo wszystkich moich czytelników serdecznie pozdrawiam.

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl