Urodził się we Lwowie w roku 1928 i był już dużym chłopcem, kiedy do miasta weszli najpierw Sowieci, a potem Niemcy. Ci ostatni wywieźli niebawem młodego Gniatkowskiego na roboty do Raichu. Tam w Leśnicy na przedmieściach dawnego Breslau, czyli obecnego Wrocławia, zatrudniono go w stolarni przy budowie trumien, w dużych ilościach wysyłanych wtedy na front wschodni.
– Jak tu zwiać do domu… – kombinował wówczas Janusz, a kombinował, aż wymyślił. Któregoś dnia zwiał Niemcom, i to w sposób wprost niesamowity. Zapakował się mianowicie do jednej z trumien, wysyłanych pociągiem towarowym na wschód. Leżał w tej swojej trumnie długo i cichutko, cierpiał głód i pragnienie, drętwiały mu kości, ale za to usłyszał w końcu przez megafon zapowiedź: Tu stacja Lwów.
Potem skończyła się wojna. Rodzina Gniatkowskich osiadła w Katowicach. Janusz niebawem podjął naukę w liceum ogólnokształcącym. W jakiś czas potem rozgłośnia Polskiego Radia w Katowicach ogłosiła konkurs dla młodych piosenkarzy amatorów. Zgłosiło się wielu, a wśród nich kilka późniejszych sław, jak Natasza Zylska czy Jan Danek. Prawdziwym jednak odkryciem okazał się Janusz Gniatkowski, chłopak o niezwykle ciepłym i melodyjnym głosie. Zadebiutował wiosną 1954 roku piosenką „Spokojnej nocy” i od razu z olbrzymim powodzeniem. To właśnie wtedy narodził się wielki „Gniady”.
– Boże, co to był za piosenkarz… Pamięta pan, jak On śpiewał? – zapytała mnie jakaś pani w trakcie uroczystości pogrzebowych Janusza Gniatkowskiego. Staliśmy przed kościołem św. Jakuba w Częstochowie, gdzie odbywało się właśnie nabożeństwo żałobne. Ludzi było tak dużo, że kościół nie mógł ich pomieścić.
– Pewnie, że pamiętam – odpowiedziałem. Janusz był przecież dla tamtego naszego powojennego pokolenia zupełnym objawieniem. W okresie obowiązujących wtedy niczym katechizm 40-tu pieśni radzieckich usłyszeliśmy nagle piosenki z innego zupełnie świata, czyli – jak wtedy mówiono – zza żelaznej kurtyny, śpiewane w dodatku prosto do naszych serc ciepłym i pięknym głosem.
Nie pamiętam już teraz, który to był rok. 1956 chyba, gdy na stadionie „Skry” pod Jasną Górą miał się odbyć koncert z udziałem słynnego już wtedy Janusza Gniatkowskiego. Ludzi przyszedł ogrom. Stałem na murawie boiska i musiałem dobrze wyciągać szyję, żeby coś zobaczyć, ale pamiętam tamten koncert do dzisiaj i najlepszą wówczas Orkiestrę Taneczną Polskiego Radia pod dyr. Jerzego Haralda.
W czterdzieści parę lat po tamtym koncercie w domu państwa Gniatkowskich w Poraju siedziałem na kanapie obok wielkiego Gniadego i śpiewałem razem z Nim tamte właśnie piosenki. Żadnej nie zapomniałem. Wróciły wspomnienia, wrócił czas młodości. Potem oglądaliśmy zdjęcia i afisze z licznych koncertów Gniatkowskich w całej niemal Europie, Stanach Zjednoczonych, jak również w ówczesnym Związku Radzieckim, gdzie Gniatkowski był tak popularny i lubiany, że z tego powodu, prawie na trzy lata… zabrano mu paszport, bez którego nie można było ruszyć się z kraju pomimo licznych, zagranicznych zaproszeń.
Władze PRL-u też w tym względzie nie były lepsze. Nie lubiano Go. Może dlatego, że – zamiast o traktorach i innych osiągnięciach ustroju socjalistycznego – śpiewał nam piosenki rodem z zachodu? O Kubie na przykład, jak wulkan gorącej (jeszcze wtedy kapitalistycznej), o kwiatach, miłości i zwyczajnych ludzkich radościach.
Ten Gniatkowski, wiecie – mówiono na jednym z plenów partyjnych – to zamiast o naszych polskich sprawach, o jakichś tam cudzoziemskich Apassjonatach śpiewa…
Sprawdzono nawet, że na przykład w roku 1958 otrzymał od obywateli PRL więcej kartek z życzeniami noworocznymi niż sam pierwszy sekretarz KC PZPR, towarzysz Wiesław Gomułka! No, tego to już było za dużo… Takim uznaniem mogła się cieszyć jedynie rządząca wówczas Partia. Dlatego postanowiono Gniatkowskiego wyciszyć. Przez piętnaście następnych lat nie słyszało się Gniadego w radiu, nie oglądało w telewizji. Nie zezwolono na nagranie żadnej nowej płyty.
A mimo to słuchacze nie zapomnieli. Bo oto w kilkanaście lat później, kiedy publiczność miała już nową muzykę i nowych idoli, Korę na przykład, Perfekty czy inne Maanamy, na festiwal do Opola zaproszono Gniatkowskiego. Trochę jako ciekawostkę, trochę jako relikt z przeszłości. I on zaśpiewał im wtedy swoją „Apassjonatę”. Gdy skończył, cała ogromna widownia podniosła się z miejsc i na stojąco zgotowała Gniademu prawdziwą owację, chociaż piosenkarz nie miał na sobie ani potarganych dżinsów, ani ciemnych okularów na oczach, ani skudłaconej czupryny. Bo fenomen Gniatkowskiego na tym właśnie polegał, że potrafił przełamywać bariery mody i czasu. Zawsze bowiem był elegancki, zawsze szarmancki, z ogromną kulturą osobistą i estradową.
W stanie wojennym wraz z żoną Krystyną Maciejewską, również znakomitą piosenkarką, „zrobili” bardzo patriotyczny program, który pokazywali młodzieży w szkołach. Śpiewali w nim piosenki wojskowe, legionowe, ojczyźniane, często z udziałem całej młodej widowni.
Aż przyszedł tamten dzień, 2 lutego 1991 roku, kiedy na przejściu dla pieszych w alei Jana Pawła II w Częstochowie na Janusza Gniatkowskiego wpadł rozpędzony samochód… Nikt po tym wypadku nie dawał Mu nadziei na przeżycie. Dr Ryszard Bernad, ówczesny ordynator szpitala im. Rydygiera w Częstochowie, jeden z późniejszych autorów cudu uzdrowienia Gniatkowskiego, stwierdził, że przy tego rodzaju urazach mózgu powinna od razu nastąpić śmierć. Gniatkowski miał bowiem pękniętą podstawę czaszki, głębokie wstrząśniecie mózgu, złamaną nogę i szczęki, rozbity nos i pękniętą kość czołową, nie licząc oczywiście innych, pomniejszych ran. Takie „zagęszczenie” urazów u jednego człowieka oglądają lekarze jedynie w czasie sekcji zwłok.
Pomimo to Janusz Gniatkowski żył. Coś mocniejszego niż śmierć wiązało go z naszym światem. Może była to właśnie Jego ukochana piosenka „Indonezja”, która całkiem przypadkowo w tym akurat momencie płynęła z tranzystorowego radia przy łóżku innego chorego.
Niesamowite, prawda? Nikt na świecie nie potrafiłby wymyślić bardziej wzruszającej sceny. Oto umierający piosenkarz i jego głos, towarzyszący Mu jak ostatnie bicie dzwonu.
Przez pierwsze długie dwa miesiące był nieprzytomny, ciągle zawieszony między życiem a śmiercią. Bywało, że nawet lekarze opuszczali ręce. Nie zrezygnowała tylko żona, Krystyna Maciejewska. Dzień w dzień, noc za nocą była przy łóżku chorego, mówiła do niego, i modliła się, i mówiła…
– Janusz wciąż był nieprzytomny – opowiadała później. – Pozbawiony zupełnie woli życia, więc ja tę wolę musiałam mu jakoś przekazać, przelać do serca, do duszy, żeby walczył i wierzył, że wyzdrowieje.
Całymi godzinami opowiadała mu o wspólnych koncertach i zagranicznych wyjazdach, przypominała ludzi, których kochał i którzy jego kochali , aż któregoś dnia stał się cud. Janusz otworzył oczy.
– Można się dzisiaj temu dziwić – mówi Krystyna Macejewska. – Ale ja jestem pewna, że Go wymodliłam.
Długo jeszcze potem Gniady leżał w szpitalu, a kiedy w półtora roku potem wrócił do domu, zapytał nagle swoją żonę: – Kim pani jest?
O tym, że jest Januszem Gniatkowskim, piosenkarzem, artystą, którego wielbiło kilka pokoleń Polaków, i to na wszystkich kontynentach, przypomniał sobie dopiero później, i znowu za sprawą niezmordowanej, nadzwyczajnej żony Krystyny Maciejewskiej. To ona spowodowała, że jakoś zimą 1989 roku w pierwszym programie Polskiego Radia przypomniano Gniatkowskiego w audycji pt. „Wspomnienie pisane dźwiękiem”. Wystarczyło wtedy klika Jego piosenek, żeby rozdzwoniły się telefony. Jakaś pani z Holandii mówiła z estymą w głosie, że słuchała Gniatkowskiego na klęczkach. – Miałam wtedy dwadzieścia lat, a Jego głos działał jak dotyk przyjaznej ręki, jak ludzka modlitwa w latach partyjnego bełkotu – wspominała.
W roku 2004 w Filharmonii Częstochowskiej świętowaliśmy 50-lecie działalności artystycznej Janusza Gniatkowskiego. Zdawało się, że wrócił już do pełni sił. Uczestniczył także później w dwóch edycjach Festiwalu Piosenek Janusza Gniatkowskiego i śpiewał znów pięknie z młodymi wykonawcami swoich piosenek. Wiem o tym, bo na prośbę wielkiego Gniadego byłem Przewodniczącym jury tego festiwalu.