Boże wielki – pomyślałem później – gdzie takie czasy i gdzie szukać podobnych przyjaźni? Przecież teraz wszystko zostało skomercjalizowane, a więc i przyjaźnie rodzą się głównie dla interesu albo szpanu czy wygody. Tak przynajmniej twierdzi mój szkolny kumpel, dawno już emerytowany proboszcz ze Stalowej Woli, który ów mickiewiczowski cytat niedawno mi przypomniał.
Więc jak to dziś jest z tymi naszymi przyjaźniami? Prawda jest na pewno taka, że każdy z nas jakiś tam przyjaźni już kiedyś w życiu doświadczył. Raz była ona lepsza, raz gorsza, dłuższa lub krótsza, co w niczym nie zmienia faktu, że na nowe przyjaźnie ciągle jesteśmy otwarci. Wciąż bowiem żywimy nadzieję, że taka nowa przyjaźń będzie od tamtych minionych prawdziwsza i potrafi upiększyć, a nawet odmienić nam życie.
Szkopuł tkwi jedynie w tym, żeby utrafić na odpowiedniego człowieka. O właśnie. Każda bowiem przyjaźń, żeby się spełnić, potrzebuje do tego przynajmniej dwóch serc i dwóch lojalności. Wymaga też dzielenia się sobą z innymi i musi być przy tym uczuciem szczerym i bezinteresownym.
Dlatego zapewne najlepsze przyjaźnie trafiają się nam gdzieś w wieku 15-19 lat, bo przypominają wtedy pierwsze zakochanie i rodzą się bardziej z fascynacji, czy wzajemnej afektacji, niźli z racjonalnych pobudek. To nic, że nie trwają długo, bywa, że tyle co czas wakacji, wycieczki czy obozu sportowego, ale za to są szczere i często przechowywane przez lata całe gdzieś w sercu i pamięci.
W takim właśnie mniej więcej czasie, to jest między 15. a 16. rokiem życia, czyli zaraz po zakończeniu II -giej wojny światowej, przyszło mi przebywać w Domu Dziecka w Olsztynie k. Częstochowy. Budynek tamtego domu stoi do dziś jako ostatni, po prawej stronie przy drodze do Biskupic (dziś jest tam jakiś obiekt kościelny o nazwie „Święta Puszcza”), w pięknym lesie sosnowym.
Tylko że wtedy, przed laty, był to zupełnie inny dom dziecka, niż bywają współczesne mu odpowiedniki. Jego wychowankowie byli dziećmi wojny, przez wojnę osieroceni i przez wojnę
przysposobieni do trudnej sztuki samodzielnej egzystencji. Dobrze wiedzieli, na czym polega dobro, u kogo należy szukać wsparcia i serca. W ich wspomnieniach nie było tatusiów, takich jak dziś „damskich bokserów” czy alkoholików, wywołujących domowe burdy. Ich rodzice zawsze byli wielcy i bohaterscy. Cierpieli w jakiś w niemieckich obozach koncentracyjnych, albo walczyli o Polskę gdzieś tam w wielkim świecie, skąd niebawem mieli powrócić, żeby odmienić zły los i zabrać ze sobą w rodzinne strony.
Tamten powojenny Dom Dziecka w Olsztynie był przepełniony po sufit trzypiętrowymi łóżkami, pachniał wojskowymi kocami i taką czarną pastą do podłóg, zwaną ”pyłochłonem”, ale to właśnie tam spotkałem swoich pierwszych, prawdziwych przyjaciół. Jestem prawie pewien, że to dzięki tamtym przyjaźniom jestem dziś takim człowiekiem, jakim jestem.
Ileż to nocy przegadaliśmy leżąc na swoich piętrowych łóżkach, marząc o bardziej ludzkim świecie niż ten, jaki nas wówczas otaczał… Składaliśmy też sobie przyrzeczenia, że nigdy nie sprzeniewierzymy swoich ideałów. Ćwiczyliśmy wolę i charaktery, tworzyliśmy coś w rodzaju świętego sprzysiężenia. Nosiliśmy nawet w kieszeniach takie jednakowe amulety, bowiem nie
wystarczała nam już sama biologiczna radość przyjaznego trzymania się za ręce i wspólnego śpiewania przy harcerskim ognisku.
Tylko przez jedno lato trwała tamta nasza przyjaźń, bo oto wnet rodzice zaczęli wracać z wojny i zabierali swoje dzieci do domów. Pomimo to chłopców z tamtych czasów pamiętam do dziś, choć Boże, minęło już tyle lat. Nie każde oczywiście przyjaźnie potrafią przetrwać próbę czasu. Niektóre stają się tylko wspomnieniem, inne z biegiem lat ulatują z pamięci i serca. Tak to już w życiu jest.
Kiedyś na ulicy w Krakowie spotkałem Marka Łabęde, wychowanka tamtego Domu Dziecka w Olsztynie. Nie widziałem go od wielu lat, więc wspomnień powinno być sporo. Tymczasem staliśmy naprzeciw siebie i – kiedy zakończyły się sakramentalne pytania ”co słychać?” – nie za bardzo mieliśmy potem o czym rozmawiać…
Czas zrobił swoje. On patrzył mi w oczy, uśmiechał się i mówił w kółko – „ach ty stary koniu, ach ty stary koniu”, a mnie zrobiło się smutno, bo już w chwilę po naszym rozstaniu nie potrafiłem sobie przypomnieć jego twarzy. Ciągle pamiętałem tamtą z młodych lat.
Dzisiaj z prawdziwymi przyjaźniami jest już grzej. Po którejś tam dziesiątce życia nie zyskuje się już nowych, a przeciwnie – tych dawnych przyjaźni ciągle ubywa. Najczęściej zabiera je śmierć, albo pan Alzheimer, co powoduje, że stajemy się coraz bardziej osamotnieni, trochę jakby wyalienowani z teraźniejszości i tylko najbliższa rodzina pomaga nam utrzymywać jaki taki fason.
Coraz częściej też wśród nas bywają tacy, którzy przekonani są święcie, że prawdziwych przyjaźni w ogóle nigdy nie było, że wymyślili je tylko fantaści i poeci na nasz naiwniaków użytek. Od zawsze przecież najważniejsze były dobre układy i interesowne znajomości, które jedynie dla ułatwienia nazywane są przyjaźnią.
Być może. Sam już nie wiem. I stąd ten felieton.