Pewnie tak jest w całej Polsce, bo gdzie by nie pojechać, to wszędzie przy drogach stoją ludzie z koszami pełnymi prawdziwków, maślaków czy innych kozaków do sprzedania. Potwierdza to wszystko oczywisty fakt, że wielu z nas – nawet całe rodziny – znalazło się w szponach jakiejś dziwnej grzybowej manii. Biura podróży organizują w tym czasie wycieczki na grzybobranie. Zakłady pracy wynajmują autokary, żeby zawieźć swoich pracowników w grzybodajne tereny. I szał taki trwa już od lat.
A grzybów tego roku w lasach jakby mniej. Przetrzebiły je podobno chłody i susze, i tylko ci, którzy umieją szukać, coś tam w lesie znajdują. Mimo to grzybiarzy nie brakuje. Mam znajomych, którzy nawet nocują pod gołym niebem, żeby tylko z pierwszym świtaniem rozpocząć polowanie na kozaki, maślaki czy gąski. Potem następuje cała ceremonia z tym związana. Każdego grzyba trzeba przecież wybrać z ziemi, podnieść do oczu, obejrzeć i zdecydować, do koszyka z nim, czy za siebie na ziemię. A na grzyby trzeba wiedzieć, gdzie chodzić. Tak przynajmniej twierdzą nasze dzieci, Kasia z Jackiem, którzy od lat mają swoje upatrzone miejsca, skąd zazwyczaj przynoszą pełne kosze dorodnych grzybów. Wszyscy potem siadamy wokół stołu, obieramy je, oceniamy, segregujemy i nagle w całym domu zaczyna nam pachnieć lasem, wiatrem i jesienią.
Do moich obowiązków należy wówczas palenie w starym, kaflowym piecu, który obwieszony zostaje wiankami borowików, koźlarzy i kozaków. Jest to czynność niezmiernie ważna, bo palić w piecu trzeba drewnem sosnowym, aby grzyby suszyły się długo, cierpliwie i spokojnie. Dopiero po takich zabiegach wydobywa się z nich ów specyficzny aromat, bez którego trudno sobie wyobrazić, na przykład wigilijną wieczerzę.
Ubiegłego lata borowiki pokazały się gdzieś w połowie sierpnia. Wprawdzie musieliśmy po nie chodzić dość daleko, bo aż pod Brzyszów, gdzie lasy są rzadkie, bez zarośli i krzewów, ale znaleźliśmy ich sporo. Co dziwniejsze, nigdy ich przedtem w tym miejscu nie było, a teraz – proszę! Najwidoczniej coś im się tego roku pokręciło w grzybowych zwyczajach, bo oto co raz trafialiśmy na ich ciemne główki, i tu, i tam, i tam jeszcze.
Każdy, kto zna choć trochę życie lasu, ten z pewnością wie, że grzyby, podobnie jak ludzie, mają swoje ulubione miejsca i ulubione pory roku. Dlatego nikt nie jest w stanie przewidzieć, gdzie i kiedy pojawią się w następnym roku. Szczególnie prawdziwki, zwane też borowikami wyróżniają się takimi fanaberiami.
– Bo dla ciebie tylko borowiki są ważne – powiedziała na to moja żona. A podobno na „pajęczym ustroniu” pokazało się dużo małych koźlarzy, a te nadają się najlepiej do słoików na marynatę.
Żona lubi niektóre miejsca w lasach nazywać po swojemu. Stad „pajęcze ustronie”, albo „sowia polana”.
Na tej leśnej polanie spotykamy często starą mądrą sowę, stąd jej nazwa. Bieli się tam również od kani. Znam ludzi, którzy przepadają za tym grzybem. Twierdzą nawet, że nie ma nic lepszego nad dobrze przyrządzoną kanię, która podobno przypomina w smaku chrupki, wonny kotlet. Być może – ale ja kani się boję. Kiedyś przed laty zatruła się nim śmiertelnie rodzina moich znajomych z Rakowa. On był podobno doświadczonym grzybiarzem, a jednak. W ocenie pomyliła się również baba z ryneczku przy Wałach Dwernickiego, która mu truciciela sprzedała…
Od tamtego czasu kani już nie zbieram, choć na „sowiej polanie” z daleka już widać ich czubate, na wysokich łodygach kapelusze. Chodzę tam głównie dlatego, że lubię popatrzeć sobie na przepiękny sosnowy starodrzew, cały czerwony w promieniach zachodzącego słońca.
Nikt jeszcze nie wie, jaka będzie tegoroczna jesień. Grzybna czy nie? Lasy są podobno wysuszone, a już po świętej Annie zimne są wieczory i poranki, wiec jak będzie z naszym narodowym grzybobraniem?
Może lepiej, że tego roku mniej ludzi spenetruje lasy. Nie wszyscy przecież przychodzą tu powodowani pięknym zwyczajem grzybobrania. Mieszkam blisko lasu, więc widzę, ile leży potem między drzewami butelek po wódce, po winie i piwie. Ile śmieci po różnych biwakowaniach.
Nikt nas jakoś nie uczy poszanowania lasu. A szkoda, bo na przykład w zbieraniu grzybów tkwi jakaś niecodzienna radość i ma ona swój określony czas, kiedy lasy pachną dojrzałym latem a ich runo zaczyna owocować. Potem dni zaczynają się kurczyć, słońce wstępuje w znak Wagi, nadchodzi koniec grzybowych wędrówek.
Wtedy dopiero las, a w nim zwierzyna, zaczną znowu normalne życie. I tak będzie do wiosny przyszłego roku, kiedy to znowu zaczniemy patrzeć w niebo, martwić się majowymi suszami, czekać na sierpniowe deszcze, a kiedy wszystko to się spełni, znów ruszymy do lasu na grzyby…
50