Rafał Kuś: Lee Richardson był wspaniałym człowiekiem i żużlowcem. Jak wspominasz lata współpracy z Lee?
Jarosław Dymek: Współpracowałem z nim blisko przez dwa sezony. Lata 2006 i 2007 były niezapomniane. Jak mówisz o Lee Richardsonie w czasie przeszłym, to ciary przechodzą przez moje ciało. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. Bardzo osobiście dotknęła mnie ta tragedia. Lee to bardzo pozytywna postać. Otwarty, przyjacielski, dowcipny, lubił się wydurniać. Wiele mu zawdzięczam. To on pokazał mi prawdziwe oblicze żużla. Dzięki niemu zwiedziłem takie areny, jak Kopenhaga, Cardiff, czy też cykl Grand Prix. Jeździłem z nim na wszystkie mecze ligi szwedzkiej. Trochę zwiedziło się tego świata, trochę się powygłupiało. Jest tak z 17 kilo wspomnień, albo i więcej.
RK: Wspomniałeś, że Lee lubił się wygłupiać…
JD: Na przykład potrafił klepnąć mnie w rękę, kiedy prowadziłem samochód. Za dziesięc minut okazało się, że to była bardzo mocna taśma klejąca i zerwał mi 20 centymetrów włosów z ręki Nie zważając na nic, zatrzymałem samochód i zostawiłem go na środku ronda. Powiedziałem Lee, żeby jechał sam. Był luz, ale kiedy trzeba było się skupić na pracy, taki czas też przychodził. Nie było niepotrzebnej „napinki”. Wynik oczywiście był istotny, ale atmosfera w teamie Lee była niezapomniana.
RK: Lee był także kibicem piłkarskim. Byliście wspólnie na derbowym meczu Arsenalu Londyn z Tottenhamem…
JD: On jest fanem Manchesteru United. Nigdy tego nie ukrywał. Cieszył się, kiedy oglądaliśmy wspólnie mecze i Arsenal dostawał w ucho. W ten sposób chciał mi zrobić na złość. Jednak, kiedy byliśmy już na Emirates Stadium na derbach z Tottenhamem, bardzo mu się podobało. Widziałem, że Lee również przeżywał to spotkanie. Serdecznie mu dziękuję za to, że mnie tam zabrał. To była niespodzianka i podziękowanie za udaną współpracę w 2006.
RK: Jest coś, co Lee zaszczepił w tobie?
JD: Chyba to, żeby nie trzeba oglądać się w przeszłość, tylko pozytywnie myśleć o kolejnych zawodach. Były takie imprezy, w których Lee pojechał słabo. Nie rozgrzebywał tego.
RK: O Lee mówi się, że był bardzo oddany rodzinie…
JD: To prawda. Żona Emma, synowie Josh, Jake i Jenson to oczka w jego głowie. Jestem pewien, że będzie opiekował się z nimi gdzieś z góry.
RK: Lee chciał, żeby któryś z jego synów uprawiał w przyszłości żużel?
JD: Nie musieliśmy o tym rozmawiać. Wystarczyło, gdy pojechaliśmy na zawody do Swindon. Z busa wyjął malutki motorek i jeden z jego synków zasuwał po owalu, który był na murawie tego stadionu. Myślę, że sport żużlowy będzie obecny w domu Richardsonów na zawsze.
RK: Są takie wspólne chwile spędzone z Lee, które masz nadal przed oczami?
JD: Ciężko jest wybrać jeden moment. Bo tego naprawdę było dużo. Do końca życia nie zapomnę widoku jego twarzy, kiedy wychodził z lotniska w Szwecji. Zawsze był uśmiechnięty. Przeważnie miał okulary przeciwsłoneczne, plecaczek. Taki „wylajtowany” turysta. To są naprawdę niezapomniane lata. Lee. Jeszcze raz dzięki za wszystko.
RK: Dziękuję za rozmowę.