Pierwsi na scenie pojawili się Steve Nash i Vj Pillow. Duet dźwięku i obrazu. Jeden pochodzi z Częstochowy, drugi z Gostynina k/Płocka. Wzięli na siebie ciężar rozruszania publiczności i okazało się, że podołali temu zadaniu. Z każdym kolejnym utworem pod scena pojawiało się coraz więcej osób.
– Chłopaki naprawdę dają radę. Nie wiedziałam, że muzyka elektroniczna to taka dobra zabawa. Kiedyś kojarzyła mi się głównie z ciężkimi i monotonnymi dźwiękami – mówiła Marta Jaworska, która na imprezę przyszła za namową koleżanek.
Faktycznie – pogodne, pełne energii beaty przyciągały do środka hali tych, którzy w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru spożywali serwowane w ogródku kiełbasy z grilla i zimne piwo. Świetnie zaaranżowane melodie, które serwował Steve Nash to nie wszystko podczas tego występu. O oprawę wizualną zadbał Vj Pillow. Wszystko wyglądałoby fantastycznie, gdyby nie fakt, że w hali było po prostu jasno. Montowane przez niego na żywo obrazy, które wyświetlane były na ścianie za artystami, były przez to niewidoczne. Sytuacja poprawiła się przed zakończeniem ich setu. Wtedy zdjęcia i filmy, na których pojawiały się twarze, instrumenty, przestrzenie, czy formy abstrakcyjne, które Vj poddawał montażowi dodały całemu projektowi dodatkowy wymiar. Muzyka i obraz z jednej strony, a z drugiej taniec, bo duet zaprosił do współpracy tancerzy. Zobaczyliśmy więc jak Santi i Tomasz Angielski łączą się z dźwiękami, a ich ciała stają się narzędziem obrazowania emocji płynących z głośników. Z tego rozpoczęcia imprezy zadowoleni byli wszyscy, zarówno artyści jak i publiczność. Rozbudziło to apetyt na jeszcze większą dawkę połączenia różnych form wyrazu. Nie trzeba było długo czekać, bo kilka chwil później scena zamieniła się w niepowtarzalne miejsce – Planet L. U. C. Kilkaset osób zebrało się by zobaczyć i posłuchać tego występu.
– To naprawdę bardzo przykre, że zabrali mi moich ukochanych fanów tak daleko. Może coś z tym zrobimy? Przesuńmy te barierki – z żalem i nadzieją rozpoczął koncert L.U.C.
Między sceną, a pierwszym rzędem była pusta przestrzeń. Przynajmniej kilkanaście metrów. – Co innego, gdy gra się koncert plenerowy i ludzi są tysiące, a scena bardzo wysoko. Tutaj to się nie sprawdziło – mówili muzycy z zespołu. Mimo tego artyści się nie poddali:
– 14 tirami przywieźliśmy nasze sety. Długo czekaliśmy na to spotkanie, było wiele zmyłek, ale w końcu jesteśmy, by zabrać was do wspaniałej krainy witu – mówił ze sceny L.U.C., a publiczność odpowiadała mu z równym entuzjazmem i energią.
Był Elvis, Wróżbita i Batmanowy Pingwin. Największy aplauz zebrał jednak Kark, który pokazał na parkiecie co potrafi. Salwy śmiechu były odpowiedzią na tę parodię polskiej sceny i atmosfery, która panuje w naszym kraju. Wszyscy chętnie uciekli ze Sztampolandu i śpiewali wspólnie z artystami. Trąbki, flety, gitary, beatbox i beaty, do tego liryczne akrobacje. Taka mieszanka podobała się.
Planet L.U.C. to forma multimedialna. Na ścianie za sceną wyświetlano wizualizacje, clipy i filmowe komentarze do tekstów. Jak było? – Pozytywnie – nie wyłączaj mi tego! W tym, że jest dobrze, chyba nie ma nic złego? – śpiewali wszyscy na zakończenie. Wszyscy, którzy wcześniej znali tekst. Kto nie znał twórczości wykonawców wychodził z hali rozczarowany. – To była jakaś akustyczna masakra. Beznadziejnie, nic nie słychać. Ściana dźwięku i to wszystko. Porażka – tak mówiła znaczna większość. Dla muzyków to prawdziwa przykrość, bo w swoje występy wkładają całe serce, a do publiczności z powodu złych warunków docierały tego strzępy.
– Było niewyraźnie. Dźwięki się zlewały. Ale sam koncert pierwsza klasa. L. U. C. był tutaj z nami. To dało się poczuć i dzięki temu robił klimat – podsumował Paweł Grabowski, który bawił się przez cały koncert.
– Przyjechałam specjalnie z Krakowa – mówiła Klaudia Chojnacka. – Jestem totalną fanką L.U.C. Ostatnio grał u nas swoja nową płytę PyyKyCyKyTyPff. Nie miałam okazji zobaczyć Palnet L.U.C. Jak dla mnie było rewelacyjnie. Całkowita euforia – mówiła. Stała w pierwszym rzędzie od samego początku, doskonale znała teksty i muzykę – dokładnie wiedziała czego się spodziewać. Niestety, takich głosów była zdecydowana mniejszość. Szkoda, bo szybko okazja zobaczenia podobnego paraspektaklu może się nie powtórzyć. Czyżby w Częstochowie nie było dobrego miejsca, gdzie 400 osób może komfortowo podziwiać to co przygotowali dla nich artyści? Dobrze byłoby o taką przestrzeń zadbać, by wykonawcy schodzili ze sceny z poczuciem satysfakcji i chęcią powrotu…
55