Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Andrzej Kalinin pisze: Życie rzeźbione przez los (opowiadanie prawdziwe)
0 komentarze 71 views

Andrzej Kalinin pisze: Życie rzeźbione przez los (opowiadanie prawdziwe)

Mówią, że nieszczęścia chodzą po ludziach parami. Tu też nie było sprawiedliwości, bo bogatemu zawsze łatwiej z biedą się uporać. Gdyby wtedy dysponowała pieniędzmi, może miałaby teraz gdzie wrócić. A tak - leży tu, w szpitalu, i czeka, co zrobią z jej piersią guzowatą zropiałą, dziurawą. - Rak ją chycił - mówiły kobiety na sali. Mówiły też na pocieszenie, że raki są różne. Złe i takie bardziej spokojne. Czemu więc w niej ten najgorszy musiał się zagnieździć?

Nie poszła do lekarzy, jak zaczęła się choroba, to teraz ma. Czasu ciągle brakowało i pieniędzy. Zresztą czy dawniej ludzie tak często jak dzisiaj biegali do lekarzy? Sama sobie robiła lekarstwa na różne choroby. Maliny na przeziębienie, podbiał na wrzody, ocet na gorączkę. Kiedyś była bardzo marna. W żniwa w upał spocona weszła do rzeki. Wieczorem majaczyła w gorączce. Chłop zaraz poleciał po Gacka, który jak nikt inny na świecie umiał bańki stawiać. Postawił ich czterdzieści, dwadzieścia ciętych. Następnego dnia była jak nowonarodzona.

* * *

Ta pani pielęgniarka, co do szpitala zapisywała, spytała, czy ma książeczkę ubezpieczeniową. Skąd miała mieć? – Więc kto za leczenie zapłaci? – zapytała znowu. I wtedy wziął ją wstyd.

– Dzieci zapłacą – odpowiedziała, ale nie była tego tak zupełnie pewna. A pierś bolała, jakby ją ktoś świdrował. Lekarz kazał jej leżeć i mało chodzić. Więc leży. Ręce złożone na kołdrze, na nich cienka skóra w brązowe plamy. Dłonie po wewnętrznej stronie zgrubiałe, wyżłobione pracą.

* * *

Kiedyś, w dzień wolny, wyjechała sobie z Częstochowy na wieś. Tęsknota ją pogoniła. Najpierw z Tysiąclecia tramwajem dojechała do dworca kolejowego, potem pociągiem do Siemkowic, a stamtąd już na piechotę, głupie 5 kilometrów. Dla niej niedaleko. Mało to w życiu nabiegała się pieszo?

Droga do wioski prowadziła wrzosowiskiem i zagajnikami. Z najpiękniejszymi widokami na świecie. W górach nie była, morza nie widziała, do dużego miasta przyjechała pierwszy raz 3 lata temu, jak jej znajomy weterynarz pracę domową przy rodzinie załatwił. Nasłuchała się przedtem o Częstochowie, o Jasnej Górze i Panience Przenajświętszej, ale z pielgrzymką jakoś nie zdążyła przyjść. Zawsze czasu brakowało, no i pieniędzy.

Życie w mieście ją zaskoczyło. Ludzie tu jakieś pospieszne, zagonione, nikt do nikogo po ludzku nie zagada, z oczami uciekają i siedzą w tych swoich klatkach na piętrach jak sowy w dziuplach. Nie to co na wsi. Tu można wyciągnąć się pod jabłonką i poleżeć, odpocząć. Wieczorami pójść do sąsiadów i pogadać o tym i o owym. Wiatr wieje tu inaczej i świat inny ma zapach.

Weszła w las. W ten sam, w którym odpoczywała, gdy biegała na jarmark do miasteczka. W jednej ręce miała kobiałkę z jajkami, w drugiej osełkę masła złociutkiego jak słońce. Zawijała je w duży zielony liść chrzanu, bo on najlepiej smak przechowywał. Ile wspomnień łączyło się z tym lasem… Czasem to masło przynosiła z powrotem do domu, bo ludzie nagle zrobili się modni i woleli takie w kostkach z mleczarni. Rzuciła wtedy maselnicę do komórki i już po nią nie sięgnęła.

Ten las też się zmienił. Rozejrzała się wokół i wciągnęła głęboko w płuca jego zapach, najmilszy ze wszystkich, zapach ziemi słońcem nagrzanej, liści i igliwia. I nagle poczuła ten ból w lewej piersi. Szedł ostro, gdzieś głęboko jak nóż. Wstała, wyprostowała grzbiet, ściągnęła łopatki, ale ból nie ustawał. Przedtem taka gimnastyka pomagała, teraz nie.

We wsi spotkała znajomych ludzi. Mówili sobie dzień dobry, jakby nigdy nic, jakby nie było tego dnia 3 lata temu, kiedy ona, gospodyni na 4 hektarach, nagle spakowała w walizkę różową sukienkę, nieprzemakalną kurtkę, buty odświętne, nocną koszulę i wyszła z domu swoich dzieci na służbę do miasta.

Tak jej było smutno, że za rogiem, tam gdzie zaczynał się gaj, stanęła i patrzyła na swój dom. Łzy wycierała rękawem i jakoś nie mogła odejść. Tutaj przecież wychowała piątkę dzieci. Dwójkę pasierbów i troje własnych. Te pasierby były jak swoje. Dwadzieścia lat miała, gdy zaczęła im matkować. Sam kwiat życia. W domu było dużo ruchu, gwaru i pisku. Mąż do dzieci cierpliwości nie miał, za bicie się brał. Przed jego gniewem do niej uciekały. Obejmowała je rękami i nie pozwalała uderzyć. U matki schronienie powinno być.

cd. na kolejnej stronie


Uczyły się nieźle. Poszły w świat. Chłopaki zawodówki pokończyły. Dziewuchy za miastowych wydała. Żadnej do żeniaczki siłą nie pchała, mając swój przykład na względzie. Bo maż wypić lubił i do roboty nie był obowiązkowy. Wódka u niego i samogon na pierwszym miejscu byli.

Wszystko na jej głowie i na jej rękach oparte było. Umarł szybko na suchoty galopujące. Wyspał się gdzieś zimą na śniegu po pijaku, przeziębił płuca i tylko tydzień pociągnął. Jakiś czas męczyła się sama, potem całą gospodarkę, dom i inwentarz obrabiał najstarszy syn Bolek. On najwięcej do ziemi się garnął. Od wczesnej młodości siał, orał, nawoził, prawdziwy gospodarz. Tylko w urzędach miał kłopoty. Wprawdzie do pełnoletności doszedł, ale kredytu żadnego wziąć nie mógł ani pożyczki pod zasiew, bo wszystko było zapisane na ojca i matkę.

Wtedy dzieci uradziły tak: Paweł weźmie całość na siebie, rodzeństwo spłaci, a matce co miesiąc da pieniądze, jak emeryturę, żeby mogła spokojnie żyć.

Na słowa to uczynili, bez żadnego pisma. Na początku nawet płacił regularnie, jak przyrzekł, potem rzadziej. Za to synowa za darmo niczego nie chciała popuścić. Za jajko, za kurczaka, za wszystko trzeba było płacić albo odrobić w polu. Co miała robić? Płaciła albo odrabiała. Bo czy człowiek dmuchający przeciw wiatrowi może coś odmienić? Synowa dla niej jak ten wiatr była. Niezmordowana.

Potem zaczęli rozbierać stary dom, drewniany, suchuteńki, pokój z kuchnią. Za mały im się wydawał. Jak cięli krajzegą belki i deski z tego domu, to ją wtedy pierwszy raz w tej piersi zabolało. Jakie to było jeszcze zdrowe i rdzenne drzewo! Kiedy nim napalili w piecu, to iskry z niego het, nad kominem i dachem jak gwiazdy świeciły. Aż się rozpadły, jak rozpadł się jej dawny świat.

Do nowego domu synowa nie chciała jej wpuścić. Niech idzie teraz do tych dzieci z miasta – mówiła. Dlaczego tylko my mamy mieć jej starość w opiece?

Wtedy poszła do sołtysa. Nieprzyjemnościami młodym zagroziła, aż się zlękli i dali jej pokoik obok letniej kuchni. Niech tam. Była u siebie. Na nowym miejscu ustawiła stół, krzesełko i szafę. Lustro zawiesiła w rogu pokoju i piękną sztuczną różę za nie zatknęła. Szczęśliwa była. Krowę miała wspaniałą o gładkiej sierści i dobrych oczach. Dwadzieścia litrów udoju na dzień dawała. Z niej było całe utrzymanie. Mleko sprzedawała na butelki takiemu handlarzowi z miasta, ale sobie też zatrzymywała na zsiadłe z kaszą gryczaną. Zimne było i gęste, nożem je można było kroić. Sama przyjemność.

Ale na każdego za życia Pan Bóg jakieś nieszczęścia zsyła, żeby go wypróbować. Jej też zły los nie oszczędził. Na wiosnę jakoś krowę jej rozdęło i zdechła bez ratunku. Myślała, że się wtedy na amen zapłacze. Nawet po śmierci męża nie miała w sobie tyle żałości, jak po tej krowie żywicielce. Za co będzie teraz żyć? Bez pieniędzy za mleko… Weterynarz radził, żeby dzieci zaskarżyć do sądu, że matce grosza żadnego nie dają.

Zaskarżyć dzieci? – pytała sama siebie. Wstyd by ją spalił, sumienie zadręczało, serce rozpękło. Matką przecież jestem, honor swój mam – mówiła.

Wtedy ten weterynarz zaproponował jej pracę pomocy domowej u jednych swoich znajomych w Częstochowie, pojechała. Co miała robić? Nigdy nie przypuszczała, że to miejskie życie będzie takie trudne i takie dziwaczne. Pan kitkę z włosów na tyle głowy nosił, że aż śmiech brał. A pani drobniutka taka, jak dziewczynka, i ciągle tylko pisze albo czyta. Gotowania w tym domu musiała nauczyć się od nowa. Jak oni jedli! Zupa codziennie, drugie danie dzień w dzień, a wszystko chude, na oleju, bez soli. Ona obrzydliwa nie jest, ale dla siebie gotowała rosół z takimi wielkimi oczami, albo sos gęsty na smalcu, albo kapustę ze skwarkami – palce lizać.

cd. na kolejnej stronie


Nie powie, pan i pani dobrzy dla niej byli. Do teatru ją kiedyś zabrali. Pierwszy raz w życiu siedziała na prawdziwym przedstawieniu. Zzuła buty, bo jej nogi coraz częściej puchły, i wytrwała do końca, chociaż ją bardzo ten teatr nudził. Jacyś ludzie przez całe dwie godziny użerali się z sobą i szamotali. Co ją to mogło obchodzić? Nie znała ich przecież.

Dzieci, te najstarsze, Bolek z Kasią przyjechały i proszą: mama, nie rób nam wstydu, mama wróć do domu na wieś. Przecież ty gospodyni, a nie służąca. Przywiozły dla pana pół litry czystej księżycowej na miodzie, pęto kiełbasy, pomidory i ogórki. Honorowe, nie można powiedzieć. Ale nie chciała wrócić. Z czego ja tam wyżyję? – pytała.

– My mamie damy – mówili.
– Raz data, raz nie data – odpowiadała hardo.

Boże drogi, jak przez tę chorobę wszystko się od niej oddaliło. Leży tutaj w szpitalu i rozmyśla. Bo co innego ma robić? Wstać nie pozwalają, chodzić nie pozwalają. Na basen się załatwiać każą i ten bezruch męczy bardziej niż robota. Zawsze była w ruchu nad robotą pochylona. Za mężem w żniwa podbierała schylona, przy kopaniu ziemniaków zgięta w pół. Zawsze w ukłonie ludziom i ziemi. Pewnie dlatego grzbiet ma skrzywiony, co i leżeć na łóżku pozwala. Jak słońce za rant okna się wychyli, to przychodzi pielęgniarka dać zastrzyk, żeby nie bolało.

Ta pani z miasta, u której za pomoc domową była, taka drobniutka, a tyle w niej dobroci, że do dzieci powiadomienie przez komórkę posłała. Jak będą miały czas, to niech przyjadą, bo mama w szpitalu. Najwcześniej przyjechał syn Bolek. Chociaż on pasierb, to najukochańszy w sercu. Na rolnictwie został. Maszyny różne pokupił i tylko jeździ na nich, a one żniwa mu zrobią, zboże wymłócą i ziemniaki wykopią. – Wszystko jest, Matka, ok – mówi i się śmieje zadowolniony.

Najmłodsza Kasia za mecenasa wyszła. Przyjechała swoim samochodem. Palce ma wymalowane na czerwono i ręce robotą niezniszczone. Dobrze teraz mają młodzi, dobrze dzięki Bogu. A inne dzieci? Średni Zenek za maszynistę na PKP robi. Renia w domu zapracowana z trójką dzieci. Paweł za granicę wyjechał. Wszyscy zajęci, czasu nie mają. Takie życie.

Z łóżka pod ścianą słychać płacz i ciche wołanie. Ale nikt na to nie zwraca uwagi. Tutaj to zwyczajna codzienność. Pielęgniarka z zastrzykiem przychodzi, ból na jakiś czas ustaje. I co z nią teraz będzie? Na wieś już nie wróci. Na służbę w mieście też nie. Zdrowia już na to nie ma. Wnuki tylko jeszcze chciałaby zobaczyć. A śmierci się nie lęka. Ludzka rzecz. Stanie przed Panem Bogiem i zapyta, czy zasłużyła, żeby już odpocząć.

Oczy jakieś ciężkie się robią i ból narasta. Ktoś wszedł do pokoju, idzie w stronę łóżka, jakby z zaświatów i ten głos. Pewnie, że pora odpocząć, pewnie że pora odpocząć. Pewnie…

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl