Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Andrzej Iwiński: wybitny aktor i ulubieniec Częstochowy
Jest od ponad dwudziestu lat jednym z czołowych aktorów naszego teatru, ale też postacią lubianą i rozpoznawalną prawie przez wszystkich mieszkańców Częstochowy. Można by nawet rzec, iż jest taką swoistą ikoną tego miasta. Wszędzie go przecież pełno, bo jest niezwykle żywotny, lubi fajne towarzystwo, ładne kobiety i nie gardzi trunkami, ale tylko i wyłącznie jak mówi - z dobrą zakąską.

Zaprzyjaźniony jest nadto z wieloma częstochowskimi domami, które – co tu mówić – bardzo sobie to wyróżnienie cenią. Bo też ma ten Andrzej w sobie coś takiego, że jest ogólnie lubiany i szanowany. Ja z dumą mogę się pochwalić faktem, że kilka lat temu Andrzej Iwiński stał się nawet oficjalnym narzeczonym mojej 6-letniej wówczas wnuczki Ani. Całe jej przedszkole o tym wiedziało. Do dziś zresztą Iwiński mówi do mnie „ kochany teściu”. 

Albo nieodżałowanej pamięci Marek Perepeczko. Też był w Jędrusiu, jak go nazywał, zakochany i mówił, że chętnie nosiłby go w butonierce zamiast kwiatka. Bo Jędruś, jak wiadomo, nie jest wielkiej postury, więc z tą butonierką nie taka znowu przesada. Jest przecież drobny, niziutki, szczuplutki, no ale serce za to ma wielkie jak dzwon i poczucie humoru niebywałe. A i wiedzę, oczytanie i intelekt. 

Z tej swojej charakterystycznej przecież drobnej postury potrafi śmiać się również on sam. Ileż to uciesznych dykteryjek na ten temat opowiada przy różnych towarzyskich okazjach…

– Był chyba rok 1963 – mówi. – W Teatrze im. Słowackiego w Krakowie zaczęła się próba „Marii Stuart”. To właśnie wtedy rozpoczynałem swoją przygodę z aktorstwem. Jakoś zaraz na wstępie podszedł do mnie reżyser przedstawienia i powiedział: „Panie Andrzeju! Czemu się pan tak uparł na to aktorstwo, co? Przecież pan ma znakomite warunki na dżokeja na przykład”. – He, he, he… – śmieje się dzisiaj Iwiński.

Albo gdy rodzony wujek Andrzeja, sławny aktor Władysław Hańcza usłyszał, że jego siostrzeniec będzie aktorstwo w Krakowie studiował. Zdziwił się bardzo.

– To powiadasz, że twój Jędrek aktorem chce zostać ? – zapytał swoim tubalnym głosem wujek Hańcza.

– No tak – odpowiedziała mama.

– Aha. To znaczy, że tam w Krakowie nawet krasnoludków na studia przyjmują – skwitował to we właściwy sobie sposób wujcio Andrzeja.

Mimo tych wszystkich przeciwności losu Andrzej Iwiński doskonale zna swoją wartość i klasę. Kiedy był gwiazdą w Ratuszowym Salonie Wielkich Częstochowian, zapytałem, kogo współcześnie uważa za największego polskiego aktora. A na to Andrzej skromnie: – No, jest nas kilku.

 

Gniazdo

Urodził się w Łodzi, ale jego ród wywodzi się z Iwińca, gdzie była ich posiadłość rodzinna, pozostająca obecnie na Litwie. Ojciec w okresie międzywojennym był dyplomatą w Ambasadzie Polskiej w Londynie, mama zaś magistrem farmacji. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ojciec wrócił do kraju uznając, że tu przy rodzinie jest jego miejsce. Zapłacił za to najwyższą cenę, zamordowany w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen. Był bowiem jednym z ważnych dowódców wywiadu AK.

Mama Andrzeja też zaangażowana była w działalność konspiracyjną, w wyniku czego znalazła się również w Gross-Rosen, i to na oddziale doświadczalnym. Szczęśliwie jednak przeżyła ten ów okrutny czas i osiadła potem w Łodzi. Jej ukochany Jędruś ukończył tu podstawówkę, a potem sławne w Łodzi liceum ogólnokształcące im. Stefana Żeromskiego.

Wspominając tamten czas mówi, że był zupełną nogą w matematyce. A maturę zdał jedynie dzięki swej wspaniałej nauczycielce i jej fortelom, które miały pomóc autentycznemu matematycznemu antytalentowi. Studia aktorskie podjął jeszcze tego samego roku i była to sławetna krakowska Wyższa Szkoła Teatralna. Wybrał ją trochę przez przekorę, bo mógł przecież studiować w Warszawie, gdzie jego rodzony wujek, wielki polski aktor Władysław Hańcza, był dziekanem wydziału aktorskiego. Ale Andrzej miał swoje zasady. Nie chciał korzystać z żadnej protekcji.

c.d. na kolejnej stronie

 


 

W tych pierwszych i najważniejszych życiowych wyborach zawsze przy Andrzeju stała jego wspaniała mama. Z Nią bowiem łączyły go wszystkie najwspanialsze i najbardziej serdeczne więzy przyjaźni i miłości, ale też wrodzone obojgu poczucie humoru.

– Kiedyś – wspomina Andrzej – jeszcze w czasach studenckich przyjechałem z Krakowa do domu w Łodzi. Przeddzień jednak w nocy trochę żeśmy z kumplami popili. Mama oczywiście na powitanie objęła mnie bardzo serdecznie i chyba coś poczuła, bo szybko podeszła do kredensu, skąd wydostała karafkę z domową nalewką. Napełniła nią kieliszek i podała mi z poleceniem: – Wypij! Bo bardzo nie lubię zapachu nieświeżego alkoholu!

Bo poczucie humoru nigdy nie opuszczało tej rodziny, nawet w sytuacjach trudnych czy zdawało się dramatycznych. Oto Andrzej któregoś dnia, a grał wtedy w teatrze jeleniogórskim, odebrał telegram z wiadomością , że jego mama w stanie ciężkim przebywa w jednym z łódzkich szpitali. Oczywiście natychmiast załatwił sobie zastępstwo i niezwłocznie pojechał do Łodzi. Tam się dowiedział, że na mamę spadł z regału telewizor.

– I co teraz? – zapytał Andrzej.

– No widzisz przecież – odpowiedziała. – Telewizor chodzi, a ja leżę.

 

Do tego rodzinnego poczucia humoru należał również Władysław Hańcza. Gdy Andrzej po ukończeniu krakowskiej Wyższej Szkoły Teatralnej pojechał do Warszawy na skuterze, zresztą marki „Osa”, który otrzymał w nagrodę od wujka Hańczy, ten zapytał go swoim tubalnym głosem.

– A jakiś engagement do teatru to już masz?

– Tak – odpowiedział Andrzej – do Słowackiego w Krakowie.

– Oj, to niedobrze – zasępił się Hańcza.

– A niby dlaczego?

– Bo tam taka scena ogromna, rozumiesz, a ty taki malutki. Zgubić się możesz łatwo. Lepiej żebyś sobie jakiś mniejszy, kameralny teatr wybrał.

 

Tego typu opowieści o wujku Hańczy są generalnie we wszystkich uciesznych dykteryjkach, opowiadanych przez Andrzeja Iwińskiego.

 

Teatr to znaczy życie

Opatrzności trzeba zawdzięczać, ze po latach występów w teatrach Zabrza, Jeleniej Góry i Radomia osiadł wreszcie Andrzej Iwiński na stałe w Częstochowie. Tu w teatrze im Adama Mickiewicza stworzył wiele znakomitych ról aktorskich. Jako Felicjan Dulski w „Moralności pani Dulskiej” w reż. Ignacego Gogolewskiego na przykład. Albo inspektor Porterhause w „Mayday” w reż. Wojciecha Pokory, Kapelan w „Damach i huzarach” w reż. Marka Perepeczki, Lapkin-Tiapkin w „Rewizorze” w reż. Marka Mokrowieckiego, Jankiel w „Panu Tadeuszu” i Żyd w „Weselu” w inscenizacji Adama Hanuszkiewicza, Krapp w „Ostatniej taśmie” w reż. Antoniego Libery, Wujek George w „Szczęściarzu” w reż. Jerzego Bończaka, Mateusz Cuthbert w „Ani z Zielonego Wzgórza” w reż. Karola Suszki, Schuppanzigh w „Czarnej komedii” w reż. Marcina Sławińskiego, Major Metcalf w „Pułapce na myszy” w reż. Jana Bratkowskiego. Obecnie występuje jako ksiądz w „Wieczorze Trzech króli” Williama Szekspira w reż. Gennady Trostyanetskiy, w „Mieszczanin szlachcicem” Moliera reż. Waldemara Śmigasiewicza, „Jeszcze jeden do puli?” Reż. Jerzego Bończaka czy w sztuce George Tabori „Weisman i Czerwona Twarz” (reż. André Hübner–Ochodlo).

 

Moje pierwsze spotkanie z Andrzejem Iwińskim nastąpiło za czasów, gdy dyrektorem naszego teatru był pan Ryszard Krzyszycha. Wtedy w teatralnym foyer odbywał się taki wieczór artystyczny, prowadzony przez Gosię Chojnacką. W programie znalazł się między innymi konkurs pod nazwą „żywe obrazy”. Kiedy następnie odsłoniła się kurtyna, zobaczyliśmy Andrzeja Iwińskiego, ucharakteryzowanego i udrapowanego na (nie uwierzycie) „Damę z łasiczką”. W objęciach zamiast owej łasiczki trzymał czule „Kajtka”, czyli zwyczajnego kundla, ulubieńca wszystkich mieszkańców Domu Aktora w Częstochowie. Tej przezabawnej kreacji przenigdy ci Jędruś nie zapomnę.

Ale nie tylko na scenach teatralnych zasłynął swoimi rolami aktor Andrzej Iwiński. Występował również w filmach i na małym ekranie. W teatrze telewizji na przykład grał w „Zorce”, a potem w „Łamigłówce”, sztukach reżyserowanych przez Łukasza Wylężałka. „W poszukiwaniu zgubionego buta” w reż. Izabelli Cywińskiej. W „Chory z urojenia” w reż. Józefa Słowińskiego; „Panu Jowialskim” w reż. Zygmunta Wojdana. W „Don Kichocie” w reż. Lidii Zamkow.

c.d. na kolejnej stronie

 

 


– W „Marii Stuart” wystawianej przez teatr im. Słowackiego w Krakowie grałem Stańczyka – opowiada Andrzej Iwiński. – Był to mój debiut, więc byłem straszliwie stremowany. Do tego grałem ze swoim profesorem Władysławem Woźnikiem. Scena śmierci była tak ustawiona, że ja klęczałem przy tronie i w pewnym momencie obejmowałem króla za nogę. Musiałem to zrobić bardzo gorliwie, bo nagle usłyszałem syk Woźniaka: „Puszczaj, bo mi nogę złamiesz”.

 

– Albo w teatrze częstochowskim było takie zdarzenie. W sztuce „Okno na parlament” była taka scena, że Adaś Hutyra rzucał się na mnie i ściągał ze mnie spodnie, takie ogromne, specjalnie uszyte. Raz tak się do tego przyłożył, że ściągnął je razem z moimi prywatnymi slipami, jakie miałem pod spodem. Co było robić. Świecąc gołą pupą zrobiłem w tył zwrot i uciekłem za kulisy. Takich braw i wołania o bis nigdy potem w życiu nie dostałem – opowiada.

I na koniec jeszcze jedna ucieszna historyjka o niesamowitym Andrzeju Iwińskim. Roztargnionym i zapominalskim, bo taki Jędruś bywał i jest pewnie po dzień dzisiejszy. Kiedyś z „Moralnością Pani Dulskiej” nasz teatr wyruszał do USA. Na lotnisko jechali autobusem przez pół Polski i Jędruś w tym czasie bawił się w najlepsze; jadł, pił, podśpiewywał i dopiero na Okęciu okazało się, że zapomniał zabrać z domu koniecznych do podróży dokumentów. Cała wyprawa miała wziąć w łeb, bo nie da się przecież bez pana Dulskiego zagrać tego spektaklu.

Perepeczko dzwoni więc do kogoś wysoko postawionego w Warszawie. Ale tamten mówi, że za mało jest czasu, żeby coś załatwić.

– Ale spróbujcie tego Iwińskiego przemycić, może jako rekwizyt teatralny. On jest przecież taki maleńki…

W końcu jednak udało się, dokumenty dotarły na czas.

Żeby jednak ten obraz Andrzeja Iwińskiego oddać w pełni z całym jego wdziękiem i kolorytem, stwierdzić tu trzeba, iż kobieciarzem był, i jest nim przecież wciąż, wprost niesamowitym.

– Jak ty to robisz – pytałem nie raz – że kobiety tak na ciebie lecą? Co, nieprawda? Przecież cztery razy byłeś żonaty.

– Ale ten czwarty raz to było małżeństwo tylko teatralne, na scenie – prostuje Andrzej Iwiński. Z Emilką Krakowską w „Moralności Pani Dulskiej”.

Z kolei Emilka powiedziała mi kiedyś, że to było dla niej najlepsze małżeństwo, bo tylko na czas spektaklu teatralnego.

Z tych wszystkich Jędrkowych zakochań najbardziej udał mu się jedyny syn, który mieszka teraz w dalekiej Irlandii. Tam też Andrzej ma najukochańszą wnusię Martynkę, którą ze względu na odległość niezbyt często może odwiedzać. Może właśnie dopiero teraz wie, co to jest prawdziwa tęsknota za ukochaną kobietą.

– Gdy się już zestarzeję – mówi – to pojadę do tej Irlandii, żeby swoją wnusię częściej widywać. Albo może oni wcześniej wrócą do Polski, bo tam w Irlandii pogoda wstrętna, zimna i deszczowa. Wtedy dopiero będę szczęśliwy.

Już na koniec rozmowy pytam Andrzeja Iwińskiego, o czym chciałby jeszcze opowiedzieć, a o co ja go nie spytałem. Mówi, że o przyjaźni i ludzkiej serdeczności, jakich doświadcza niemal na każdym kroku. Czuje ją w tym szmerku na widowni, gdy wchodzi na scenę. I widzi w serdecznych uśmiechach ludzi na ulicy, skierowane w jego stronę. Ma też swoje przyjazne mu domy, gdzie czuje się jak w rodzinnym cieple. I ma też ludzi mu serdecznych i opiekuńczych, jak kiedyś Marek Perepeczko na przykład czy teraz dyrektor Machalica. – To dzięki nim moje życie samotnika nie jest wcale samotne – mówi.

O Andrzeju Iwińskim można tak pisać bez końca. Postać to bowiem niezwykła – i jako artysta, i jako człowiek. Potwierdzi tę prawdę każdy, kto ma zaszczyt go znać.

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl