Kittel wygrał bardzo łatwo oba etapy. Był tak rozpędzony, że 10 m przed metą nie musiał już pedałować. Dwa wygrane etapy zapewniły mu utrzymanie prowadzenia w wyścigu. Niespodziewanie jego największym konkurentem w tej chwili jest prawie nikomu nieznany, dołączony w ostatniej chwili do składu narodowej reprezentacji, amator hodowli gołębi Kurek. Pewnie woła do swoich ptaków, by fruwały wyżej, bo też mierzy wysoko. O mało co nie przejąłby po drugim etapie żółtej koszulki od Niemca. Wszystko dzięki dużej ambicji i woli ucieczki, której dorównuje mu dzielny Matysiak. Zdobyte po drodze bonifikaty czasowe wywindowały Kurka na drugie miejsce w klasyfikacji. Chwała dyrektorom obu polskich zespołów, którzy dogadali współpracę obu naszych walecznych uciekinierów. Nic w tym zdrożnego, bo kolarska strategia opiera się na budowaniu sojuszów i znajdowaniu sobie przyjaciół. Pozytywnym efektem tej współpracy jest prowadzenie Kurka w klasyfikacji aktywnych, a Matysiaka w klasyfikacji górskiej, chociaż rozegrane dotąd premie górskie należy raczej uznać w gwarze kolarskiej za premie mostowe, a nie za poważne wzniesienia.
Godnym faktem do odnotowania są wysokie miejsca na obu etapach pół-Niemca, pół-Australijczyka Hausslera oraz kolejnego niemieckiego wielkoluda Degenkolba. Jak dotąd zawodzą Sagan, a szczególnie Boonen. Czyżby „Tornado Tom” zaczął bać się już tak szaleńczych finiszów kotłującego się peletonu?
Wielką stratą dla wyścigu jest wycofanie się sympatycznego Alessandro Ballana, który legł w kraksie na 3 km przed metą razem z prawie 30 innymi zawodnikami. Ballan jest zwycięzcą wyścigu z 2009 roku i pewnie obiecywał sobie wiele po tym starcie, chcąc zasłużyć sobie na powołanie do reprezentacji Włoch na najbliższe mistrzostwa świata, które wygrał w 2008 roku.
Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie, że w zespole „Radio Shack” zamiast naszego Kwiatkowskiego do Polski przyjechał sam Jarosław Popowicz. Ukrainiec jest znaną osobistością w kolarskim świecie. Kiedy był juniorem a potem występował w kategorii orlików wygrywał wyścig za wyścigiem i doczekał się przezwiska „młodzieżowego kanibala”, co nawiązywało do zawsze głodnego sukcesów wielkiego Eddy Merckxa. „Jaro” nie został nowym kanibalem, ale przez lata był i pewnie nadal jest jedną z najbardziej zaufanych osób i pomocników samego Bossa Armstronga. Za sprawą „Jaro” „Boss” będzie pewnie miał najświeższe informacje, co się u nas dzieje.
Częstochowa jest naprawdę kolarskim miastem. Na start przybyły tłumy widzów. Było ich znacznie więcej niż dzień wcześniej w Warszawie, gdzie odnosi się wrażenie, że mieszkańcy traktują tę największą imprezę sportową kraju jako zawalidrogę. Pytaniem dnia, jest to o czym gaworzyli sobie dyrektor wyścigu Lang z prezesem Jura Częstochowa Gronkiewiczem.
Przed nami kolejne płaskie etapy i pewnie wielkoludy w postaci Kurka i Kittela jeszcze będą szaleć. Kiedy przyjdą góry, będzie czas na niższe wzrostem chudziny.