Strona główna Archiwum 2011 - 2013 Kiedyś w maju w Częstochowie cz. 3 – ustrojowe doktryny i rozmowy na pompki
0 komentarze 64 views

Kiedyś w maju w Częstochowie cz. 3 – ustrojowe doktryny i rozmowy na pompki

Według komunistycznego sloganu „masy wszystkim, jednostka niczym” rozgrywano pierwsze Wyścigi Pokoju. Dla działaczy i władz państwowych liczył się przede wszystkim sukces drużynowy, a nie indywidualny. O tej doktrynie gorzko przekonał się w 1954 roku Mieczysław Wilczewski. Była to ciekawa postać w peletonie. Wilczewski studiował stomatologię. Debiutował w Wyścigu Pokoju w 1953 roku, kiedy zajął 11. miejsce. W tym samym roku wygrał niespodziewanie Tour de Pologne. 

Jednak w 1954 roku to nie on był ulubieńcem mediów. Intelektualista jakoś nie pasował do idei robotniczo-chłopskiego sportu. Bardziej kokietowano malutkiego Eligiusza Grabowskiego. Królak, Hadasik, Łasak oraz Władysław Klabiński uzupełniali nasz zespół. Zaczęło się w Warszawie i od razu bardzo dobrze. Wilczewski wygrał pierwszy etap. Polacy prowadzili indywidualnie i drużynowo. Ale to, co się zdarzyło na drugim etapie do Łodzi przerosło polskie oczekiwania. Udanej ucieczki dokonali Wilczewski i Grabowski. W tej kolejności dojechali do mety znajdującej się na stadionie w Łodzi. Do tego Królak był czwarty, a peleton przyjechał dopiero około 4 minuty później. Dzięki zdobyciu już dwóch minut bonifikaty Wilczewski prowadził w wyścigu z przewagą 2,14 min. nad Grabowskim. Drużynowo wyprzedzaliśmy Danię o prawie 10 minut. Prasa nazwała Wilczewskiego eleganckim liderem, bo zawsze dbał o swój wygląd. Trzeci etap prowadził do Stalinogrodu, jak dalej nazywano Katowice. Po drodze był lotny finisz w Częstochowie. Ponownie Polacy byli najlepsi. Uciekli dwaj bracia Klabińscy. Starszy Edward, który był uznanym zawodowcem i był pierwszym zwycięzcą znanego Criterium de Dauphine Libere, oraz młodszy Władysław. Ten pierwszy reprezentował zespół Polonii Francuskiej, ten drugi jechał w narodowej reprezentacji Polski. Bracia uciekli tuż przed metą. Edward wypuścił umiejętnie na koniec Władysława  do przodu i w tej kolejności minęli linię mety. Polskie fajerwerki były jeszcze na 4.etapie do Wrocławia. Tam co prawda wygrał Rużiczka, ale za nimi uplasowali się Wilczewski i W. Klabiński.

c.d. na kolejnej stronie


Sielanka skończyła się, kiedy wyścig wjechał do NRD. Zaczęło być nerwowo. Na jednym z etapów w przedzie jechali Rużiczka i Grabowski. Wiał silny wiatr z przodu. Słowak był słusznej postawy, a Polak miał 156 cm wzrostu, więc doskonale odpoczywał na kole tego pierwszego. Kiedy Rużiczka schodził ze zmiany i chował się za plecami mikrego Polaka i tak dostawał kolejne uderzenie wiatru. Polak był ambitny i dawał solidarne zmiany, które Rużiczce nic nie pomagały. W końcu Vlasta zdenerwował się, uznał pracę Grabowskiego za sabotaż i próbował intruza zepchnąć do rowu. Jadący za nimi Królak, który nie był wysoki, ale krępej sylwetki, natychmiast złapał do ręki pompkę od swojego roweru i groźno pomachał nią w kierunku agresora. W owym czasie solidne, aluminiowe pompki były stałym wyposażeniem rowerów. Służyły nie tylko do pompowania kół. Czasem były ciężkim argumentem w sporach. Do obrazu wymachujących sobie pompkami kolarzy publiczność dopisała legendę wyścigu, o tym jakoby kolarze mieli się na trasie nimi okładać po plecach. Wersje pompkowych bitew były coraz bardziej fantastyczne. Zmieniali się tylko autorzy tych bitew i zawiązywane podczas nich koalicje. Zazwyczaj agresorami, tak jak w historii mieli być Sowieci i Niemcy, poszkodowanymi Czesi, a obrońcami sprawiedliwości Polacy. Nikt z bezpośrednich uczestników wyścigów tych lat nie potwierdził takich bitew. Owszem dyskutowano na pompki, ale nie bito się po głowach.
Na siódmym etapie z Berlina do Lipska Polacy mieli wielkiego pecha. Najpierw w kraksie uczestniczył Wilczewski. Lider został sam na szosie. Z wozu technicznego dostał  rower, który był przeznaczony dla Grabowskiego. Tyle tylko, że Wilczewski był o 14 cm wyższy. Nie dało się na tym skutecznie gonić odjeżdżający peleton. Na domiar złego nikt z kolegów nie chciał mu pomóc, bo interes drużyny był ważniejszy niż lidera wyścigu! Wilczewski rozglądał się za wozem technicznym, by móc wrócić na naprawioną swoją maszynę. Robił to tak nieostrożnie, że wywrócił się ponownie. Kiedy wreszcie dostał swój rower, wcale nie był on do końca sprawny. Na mecie stracił ponad 10 minut. Okazja wygrania wyścigu legła w gruzach. Tym bardziej, że potem cierpiał na przeziębienie. Na domiar złego po kraksie musiał wycofać się Grabowski. Prowadzenie w wyścigu objął 25-letni olbrzym z Danii Eluf Dalgaard. To na czym władzom najbardziej zależało, czyli klasyfikacja zespołowa, także wymknęła się Polakom z rąk.

Jedynym, który mógł zagrozić Duńczykowi był 23-letni Belg Rene Van Meenen, czarny charakter peletonu. To,że był indywidualistą, można było jeszcze znieść. Ale on wykorzystywał swoja siłę i często posyłał przeciwników do rowu. Wszyscy się go bali. Czech Vesley, który w tym roku ograniczył się tylko do zwycięstw etapowych po latach tak opisywał Belga – Na trasie potrafił wyjąć z koszulki jadącego przed nim kolarza banana, zjeść go, by potem naśmiewać się z ofiary. Kiedyś, gdy było gorąco, wymusił na mnie, żebym mu pożyczył swój bidon. Opróżnił zawartość do dna, a potem pokazał, że ma cały pełny swój bidon. Do tego śmiał się szyderczo, że jestem taki głupi.

Vesely mu tego nie darował. Na 12. etapie, podobno po zażyciu bombeczki dopingowej, Van Meenen wyszedł na prowadzenie w wyścigu. Nie było wtedy kontroli antydopingowych i każdy brał, co chciał. Na mecie chwalił się, że nikt mu już nie podskoczy. Do zakończenia etapu został jeden etap do Pragi.- Na podejściu pod Nowa Hospodę uciekło 11 zawodników – wspominał Vesely – My mieliśmy w przedzie 3 kolarzy, więc sytuacja nam odpowiadała. Powiedziałem sobie, że przyszedł czas pograć sobie z Van Meenenem. Różnica wynosiła jeszcze około minuty i powinien sobie z tym dać radę sam. Wychodził na czoło peletonu i dociągał go na odległość 100 m za czołówką. Ale z przodu wiał silny wiatr. Nikt mu nie dał zmiany. Pięć  razy tak go podpuszczaliśmy, aż się umęczył. Był jak potulny baranek i uprzejmie zwrócił się do mnie, czy byśmy razem nie spróbowali pogonić za uciekającymi. To była chwila zapłaty. Pokręciłem głową,że nigdzie nie odjeżdżam i zwolniłem tempo. Trochę mi było go żal, był gwiazdą peletonu, ale potrzebował nauczki.

Van Meenen przegrał wyścig na tym ostatnim etapie. Wygrał Dalgaard, który był właścicielem stacji benzynowej i miłośnikiem polowań. Przyznał się Veselemu, że flintę ma z Czech. Wilczewski skończył studia i został stomatologiem. Ścigał się do 1961 roku. Miał zawód w ręku i wyemigrował z kraju.

Aktualności z Częstochowy i regionu.
Sport, wydarzenia, kultura i rozrywka, komunikacja, kościół, zdrowie, konkursy.

Patronaty

© 2025 Copyright wczestochowie.pl